Forum Napiszemy   Strona Główna
RejestracjaSzukajFAQUżytkownicyGrupyGalerieZaloguj
Liga Św. Piotra

 
Odpowiedz do tematu    Forum Napiszemy Strona Główna » Wasza twórczość literacka / Opowiadanie Zobacz poprzedni temat
Zobacz następny temat
Liga Św. Piotra
Autor Wiadomość
Lux
Gość






Post Liga Św. Piotra
Następny ciąg wstawionej niedawno Ligi (no może nie tak niedawno). Ostatnio jakoś nie ma kiedy zajrzeć, więc muszę się odkuć ;D Miłego czytania... mam nadzieję ;D


I

Adrianopol
Pałac Sułtański
Styczeń, 1452 A. D.


Słońce rozlewało swój poblask po błękitnym, nieskazitelnie czystym niebie niczym barwnik rozpływający się w wodzie. Blask pomarańczowej łuny był dla oka tak przyjemny, że wielu mieszkańców stolicy Osmańskiej Turcji zatrzymywało się na chwilę w swych codziennych obowiązkach – które i tak tego dnia dobiegały już końca – i spoglądali w niebo. Z okien pałacu sułtana również wyglądała para błyszczących niczym gwiazdy oczu jednak te nie kierowały się w górę, ale ku ziemi. Mehmed II najmłodszy syn Murada II przyglądał się tłumowi, który właśnie kończył swój dzień. Sułtan uśmiechnął się chytrze zdając sobie sprawę, że tak naprawdę obowiązki wszystkich zebranych na dole zależą tylko i wyłącznie od jego woli. Mógł jednym skinieniem, jednym słowem zmienić los każdego człowieka.
-Albowiem słowo sułtana jest prawem- Mehmed wyszeptał cicho starą regułę, która od wielu lat była podstawowym filarem władzy sułtańskiej. Chociaż w największym muzułmańskim państwie świata wiele mogli powiedzieć zarówno emirowie, jak i wezyrowie, to jednak on – sułtan – stanowił prawo.
Sułtan drgnął spoglądając znów na kamienne drogi miasta. Tym razem pozostały na nich jedynie pojedyncze postacie, czarne cienie, które wydawały się umykać przed słońcem. Mehmed pokiwał głową i odwrócił się od okna jednak zatrzymał się w pół obrotu zdając sobie sprawę, że kątem oka złowił coś zaskakującego. Spojrzał w tamtą stronę i rzeczywiście jego wzrok go nie zwodził. Kamienną drogą kroczyły cztery okryte płaszczami kształty. Splecione ręce na wysokości pasa i dziwny, miękki krok zdradził ich pochodzenie. Sułtan potrafił odróżnić wiele rzeczy gołym okiem, chociaż dla innych pozostawały ukryte. Te, jak i inne umiejętności, wpoił mu do głowy ojciec po tym, jak ponownie wrócił na tron. Musiał wtedy bronić swego nieudolnego syna, by ten nie zniszczył dzieła swoich przodków. Podczas tego krótkiego okresu Mehmed zyskał dość siły i wiedzy, by ponownie stanąć na czele państwa. I stało się.
Sułtan przyglądał się maszerującym wolno mężczyznom zastanawiając się co też oni mogli szukać w sułtańskim pałacu – bo niewątpliwie tam właśnie zmierzali. Jednak Mehmed wiedział, że wkrótce się o tym przekona. Skoro do jego pałacu przybywali wysłańcy sekty szyickiej, to właśnie po to, by się z nim zobaczyć. Władca Osmańskiego Imperium odszedł od okna, gdy tylko wędrowcy zniknęli i opadł na jeden z foteli stojących w spowitej mrokiem komnacie. Wciąż wpatrując się w niebo wyczekiwał tylko cichych kroków sługi i jego szeptu informującego go o tym, iż jacyś goście pragnął się z nim widzieć. Nie drgnął więc nawet kiedy jego przypuszczenia się sprawdziły i po cichym odgłosie kroków rozległ się głos służącego.
-Najdostojniejszy sułtanie- szepnął chłopiec spoglądając na władcę, który zmierzył go drapieżnym spojrzeniem. Młodzieniec cofnął się przełykając ślinę, że padnie ofiarą szalonego władcy podobnie, jak to się stało z poprzednimi sługami.
-Mów- warknął sułtan widząc, że chłopak cofa się nie mówiąc nic.
-Przybyli jacyś ludzie- szepnął starając się nie zdradzać strachu.- Mówią, że się ich spodziewasz.
-Dobrze mówią- odparł sułtan wstając z fotela.- Wezwij ich.
Chłopak odwrócił się na pięcie i niemal wybiegł z pokoju. Mehmed pokręcił głową, gdy służący zniknął za falującą w przejściu zasłoną. Sułtan nie lubił słabych sług... nie lubił ich jako sługi, ale jako niewolników często wykorzystywał. Teraz również zamierzał tak postąpić jednocześnie zastanawiając się ile wytrzyma ów młodzieniec nim podetnie sobie żyły lub poderżnie gardło.
W końcu zjawili się goście. Wszyscy czterej wciąż mieli na głowach kaptury, zza których nie dało się dostrzec choćby nikłych konturów twarzy. Niczym cienie czterej goście wpłynęli do komnaty odgarniając zasłonę z przejścia. Stanęli na przeciwko sułtana i dopiero po chwili upadli na kolana dotykając głowami ziemi. Kiedy wstali Mehmed tylko odwzajemnił gest krótkim skinieniem.
-Wróciliście- powiedział, jakby nie było to dość jasne.- Żądam raportu.
-Chrześcijanie są słabi- syknął jeden z nich niczym jadowity wąż.- Ich władca również, a sojusznicy...
-Oni nie mają sojuszników- wpadł mu w słowo drugi, chociaż głos miał zupełnie identyczny.- Zostali ich pozbawieni. Jak rozkazałeś miłościwy sułtanie, zanieśliśmy wieści na Węgry, do Wenecji, Włoch i innych państw mogących zebrać się przeciw nam. Ci, którzy nie dali się zastraszyć kupiła nasza moneta.
-Konstantynopol nie ma sojuszników- rzekł trzeci z przybyszów.
Sułtan pokiwał głową wodząc po twarzach – ukrytych w cieniu kapturów – przybyszów. Wszyscy doskonale wiedzieli, co zamierza nowy sułtan. Po chwyceniu pewniej sterów swego imperium i całkowitej zmiany grona doradców wreszcie wiedział, jak może postąpić. Tak oto jego armia szykowała się do wojny i ruszenia w stronę Konstantynopola i gdy przez cały czas rosła z każdym dniem, siła wroga malała. Bizancjum nie miało już sojuszników – nie jeśli chodzi o sprzeciwienie się tak potężnemu państwu, jakim była Turcja. Wciąż jednak pozostawało tylko jedno pytanie.
-A papież?- szepnął Mehmed czując, jak serce przyspiesza.
-Papież?- zdziwił się jeden z mężczyzn.- Papież pomoże... ale postawił ultimatum.
-Jakie ultimatum?- warknął sułtan czując jak w zbiera w nim gniewa na szpiega, który nie potrafi od razu jasno postawić sprawy.
-Bizancjum ma przyjąć wiarę rzymskokatolicką- wyjaśnił inny szpieg.- Całe zachodnie chrześcijaństwo ma poddać się pod władzę papieża.
Sułtan uśmiechnął się – co raz szerzej i szerzej. Po chwili zaczął się śmiać. Długo – niczym szaleniec. Czterej szpiedzy patrzyli, jak ich władca z trudem utrzymuje równowagę. W końcu jednak zamilkł i zerknął na nich.
-Konstantynopol nie przyjmie ultimatum- syknął zaciskając pięść.- Rzym pozostanie neutralny. I tak oto upadnie zachodnie chrześcijaństwo. I każdy będzie wtedy wiedział...
Czterej szpiedzy niczym cienie bezszelestnie oddalili się.
-...że słowo sułtana jest prawem.


Bizancjum
Konstantynopol
29 Maja 1453 A. D.


Działa co chwila wybuchały niczym gejzery ognia waląc w mury potężnie rozpędzonymi, żelaznymi kulami. Jednak gdy te trafiały w cel nie dało się dosłyszeć ani łoskotu walącego w mur żelaza, ani huku gruchoczących się kamieni. Pociski nie trafiały już w potężną, szarą ścianę, bo tej już od dawna nie było. Pierwszy pierścień murów upadł, a na jego miejsce obrońcy usypali potężny wał z ziemi i drewna. Przezeń pociski nie przechodziły już tak łatwo.
Nagle nad polem walki zapadła głucha cisza jednak wydawała się sztuczna i jakby nierealna, więc nikt nawet nie zwrócił na nią uwagi. Po dosłownie sekundzie jej trwania rozległ się wrzask i dziesiątki tysięcy oblegających miasto Turków rzuciły się do ataku. Fosa - już dawno zasypana przez ziemię i gnijące ciała poległych – nie stanowiła już odpowiedniej obrony i napastnicy z dzikim wrzaskiem rąbnęli w ziemny wał niczym młot o kowadło. Odbili się całą linią, ale zaraz ponownie ruszyli do natarcia ustawiając drabiny, które miały pomóc im dostać się na szczyt ziemnego wału. Bełty i kule wciąż sypały się na głowy walczących otwierając potoki purpurowej posoki mieszającej się z błotem i wodą. W tym tumulcie byli ludzie, jedynie ludzie, choć wyglądali na stado dzikich bestii pozbawionych rozumu. Pędzili, bo tak im rozkazywano. A zawrócić nie mogli. Za plecami stał szeroki kordon złożony z janczarów gotowych strzelać do każdego, kto ośmieli się choćby o krok cofnąć w stronę obozu. I nikt się nie cofał. Baszybuzucy, czyli więźniowie, złodzieje, awanturnicy, mordercy i inni podobnego pokroju mieszkańcy Osmańskiej Turcji walczyło na wale, który z każdą chwilą stawał się coraz niższy i niższy.
Sułtan patrzył ze swej pozycji, jak jego wojownicy, a raczej niewolnicy rżnął się z obrońcami miasta. Nie było tam mowy ani o honorze, ani o bohaterstwie. Mehmed II wzruszył ramionami śmiejąc się dziko, gdy jakaś kula wystrzelona z obozu wroga ryła długie szramy w szeregach atakujących. Przyszło mu do głowy, że oblężeni może i walczą z wielkim bohaterstwem, ale to akurat nie miało znaczenia, o nich nikt nie miał pamiętać. Oni mieli zginąć pod nawałą tureckiej inwazji... która wcale nie zakończy się na Konstantynopolu.
W końcu z tłumu szarżujących baszybuzuków nie został niemal nikt zdolny do kontynuowania natarcia. Ci, którzy wciąż jakimś cudem trzymali się przy życiu właśnie byli wyżynani przez obrońców. Sułtan nie czekał dłużej. Jedno słowo, jeden gest wywołał kolejną falę potopu. Jego najlepsze wojsko – wraz z samą sułtańską gwardią – ruszyło do ataku. Janczarzy okazując przerażającą pogardę śmierci ruszyli ku doszczętnie zadeptanemu, przywalonemu wałami trupów wałowi – ostatniej obronie obrońców, którzy mieli już jedynie broń ręczną do odparcia szturmu.
Mehmed sam dobył broni i wrzeszcząc na całe gardło rzucił się za swymi wojownikami. Jego krzyk wzbił się echem nad okolicą niczym grzmot pojawiający się zaraz po błyskawicy. Janczarzy w całkowitym milczeniu mknęli w stronę miasta, które sułtan jeszcze przez wyprawą wyznaczył nową stolicą całego imperium. Biało-czarne korpusy gwardii fala za falą, szereg za szeregiem rzucały się na obrońców. Chwytając się resztek barykad wielu straciło ręce, ale cóż znaczyła ta malutka ofiara? Sułtan dotarł jedynie do fosy, gdy spostrzegł, iż nie stąpa już po ziemi, ale zawale ciał. Martwe oczy patrzyły w niebo, rozerwane korpusy parowały na zimnym powietrzu, a kończyny sterczały powykrzywiane groteskowo. Śmierć, śmierć znaczyła wszystko.
Generalny szturm trwał całą noc, jednak dzień wcale nie przynosił obrońcom nadziei. Gdy wschodziło słońce oni wciąż patrzyli w powykrzywiane gniewem, okrutne, milczące twarze janczarskich wojowników.
Sułtan sam nie wiedział, co sprawiło, że obrońcy w końcu cofnęli się za mury. Dopiero po bitwie doszły go słuchy, iż to kula odbita rykoszetem od muru raniła Giustinianiego, przywódcę obrońców. Gdy ten uszedł z pola walki wszyscy najemnicy i cudzoziemskie wojsko również ruszyło za wodzem. Tylko Bizantyjczycy wciąż walczyli na czele ze swym ostatnim cesarzem. Oni wiedzieli, że nie mają dokąd uciekać.
Sponad muru, w górę, ku obłokom wzbiły się dzikie wrzaski. ,,Miasto wzięte!”. Gromkie okrzyki przetaczały się nad miastem, które za chwilę miała zalać fala. Ostatnia fala, pod którą miała zniknąć cała jego przeszłość.


Polska
Lwów
Marzec, 1456 A. D.


Niewielki pałacyk lśnił w świetle słonecznych promieni. Drzewa kołysały się leniwie na delikatnym wietrze, który powiewał raz to z północy, raz z południa. Chociaż wciąż nie miały liści wydawały się znacznie piękniejsze oświetlone złotym blaskiem z nieba niż gdy ogarnia je cień. W promieniach słońca wszystko wyglądało piękniej niż zwykle.
Do dworku zbliżał się szybko niewielki poczet jeźdźców. Nie mieli oni żadnych chorągwi, czy oznaczeń, chociaż odziani byli w bogato zdobione szaty i płaszcze, który jednak mimo pochodzenia od wprawnego krawca, wydawały się zniszczone jakby wędrowcy nieraz przebywali dalekie podróże. Konie również nie wyglądały na wierzchowce przeznaczone szlachetnie urodzonym – były znacznie masywniejsze i spokojniejsze, jakby przeżyły już niejedno. Dziwna to była kompania, kompletnie nie pasująca do dworu, na który właśnie patrzyli jej członkowie.
Wtem na schodach rezydencji pojawiła się delegacja. Ci jednak wyglądali już jak typowi bogaci mieszkańcy. Długie płaszcze obszyte jedwabiem i równie piękne szaty, na których nie dało się dostrzec nawet śladu znoszenia. Na palcach mieli błyszczące pierścienie, które szczególnie rzucały się w oczy odbijając promienie słońca.
Jeźdźcy zwolnili tempa widząc swoich gospodarzy. Wymienili coś w swoim ojczystym języku, który nie był zbyt często słyszany w Polsce, choć używający go ludzie znajdowali się za południową granicą państwa. Obywateli jednak nie łączyło nic szczególnego. Nawet to spotkanie dalece odbiegało od spraw zwykłych obywateli... i na pewno nie tych zamieszkujących Rzeczpospolitą.
-Witajcie najjaśniejsi, wielmoże!- zawołał jeden z delegatów, którzy wyszli na spotkanie konnym. Zwracał się do nich po łacinie – w języku, którzy znali niemal wszyscy mieszkańcy europy i nie tylko.- Jakże miło nam dziś was powitać.
-Wybacz, panie- rzekł jeden z nich również łaciną.- My również jesteśmy radzi ze spotkania, ale nie możemy zanadto rozwodzić się nad tematyką samych to pięknych słówek. Jak zapewne wiesz, albo się domyślasz, goni nas czas. Imperium Osmańskie już od lat przekracza granicę. Niedawno musieliśmy ją przesunąć, ale obawiam się, że wkrótce i tam podejdą... jednak już nie tylko po to, by nękać chłopów.
-Rozumiem- wtrącił się inny mężczyzna kiwając głową i rzucając co najmniej nieprzyjazne spojrzenie temu, który pierwszy się wypowiedział.- Jednak wielmożny pan Jan nabrał takich nawyków pośród dworaków. Proszę – dodał szybko widząc, że wspomniany przezeń Jan Rytwiński już otwiera usta, by zaprotestować – nie marnujmy czasu na swary. Musimy działać i to jak najszybciej.
-Dziękuje za te słowa, panie...- człowiek, który wydawał się być przywódcą jeźdźców zawahał się, jakby miał problem z wypowiedzeniem nazwiska swego rozmówcy.
-...Tarnowski- dokończył zań szlachcic kłaniając się z uśmiechem.- To nieważne, wielmożny panie. Zapraszam do środka. Konie zostawcie, zajmą się nimi słudzy.
Jeźdźcy zeskoczyli z wierzchowców. Jan Tarnowski mógł teraz lepiej się im przyjrzeć. Ten, który był ich przywódcą wyglądał na sędziwego wiekiem. Mimo to w jego oczach wciąż dało się dostrzec błysk waleczności, a postawą zdradzał swój silny charakter, wolę jak również i ciało. Siwe, rzadkie włosy rozwiewał nawet słaby wiatr, ale wąsy przybysza wciąż wyglądały okazalej nawet niż u młodszych szlachciców.
Pozostali wydawali się być jedynie osobistymi strażnikami tego pierwszego, ale jeden z nich na pewno nim nie był. Miał na sobie habit jednak równie zniszczony i wytarty, co stroje pozostałych podróżnych. Ale wszyscy doskonale wiedzieli, że ów człowiek był kapłanem i to słynnym ostatnimi czasy na całym świecie.
Zagraniczni goście weszli do dworu wprowadzeni przez jego właściciela, Jana Tarnowskiego. Idąc szerokim korytarzem przybysze rozglądali się wokoło podziwiając urok konstrukcji, jak i wspaniałych dzieł, które zdobiły ściany. Przywódca konnych pokiwał z szacunkiem głową spoglądając w stronę Tarnowskiego. Widząc to Jan Rytwiński tylko zgrzytnął zębami.
W końcu pochód dotarł do komnaty z dużym stołem po środku. Na blacie znajdowały się najznakomitsze polskie przyprawy, ale żaden z przybyszów nie zwrócił na nie uwagi. Teraz każdy z nich zasiadał do stołu z jedną myślą – by załatwić sprawy, z jakimi tu przybył.
Goście pierwsi zajęli miejsca, ale nie usiedli, póki nie zrobił tego gospodarz. Dopiero wtedy wszyscy zajęli miejsca.
-Może na początek zechcecie mości panowie skosztować naszych specjałów?- zapytał Tarnowski, ale zaraz powstrzymał się od dalszych zachęt widząc miny gości. Wszyscy siedzieli sztywno niczym na naradzie wojennej. Tarnowski w duchu skarcił się za swój błąd. Przecież to właśnie była narada wojenna.
-Wybacz, najmilszy gospodarzu- odparł przewodnik przybyłych.- Musimy omówić wszystkie sprawy i jak najszybciej wracać. Nikt nie wie o naszym pobycie tutaj, ale obawiam się, że w końcu wszystko wypłynie – a na pewno moja nieobecność – i ktoś postanowi to wykorzystać. Wiesz dobrze, panie, że północna część Węgier i poszczególni magnaci nie sprzyjają mi o ile wyraźnie nie okazują wrogości. Wiem, że w tym domu jestem mile widziany, ale muszę szybko wrócić, aby się kiedyś odwdzięczyć i mile powitać was w moim domu, szlachetni panowie.
Wszyscy z powagą i szacunkiem pokiwali głowami.
-Widzę jednak, że nie wszyscy stawili się na czas- rzekł przywódca.- Jesteście tylko wy, panowie, ale wciąż nie widzę człowieka, który obiecał przybyć. Co stało się z przedstawicielem Kawalerów Rodyjskich? Czy przesłał jakieś wieści?
-Nie, panie- wtrącił się do rozmowy Rytwiński.- Obiecał przybyć i wciąż mamy nadzieję, że tak się stanie. Jest nam bardzo potrzebny i może okazać się niezwykle pomocny.
-Jakżeby inaczej- odparł przywódca gości kiwając głową.
Nagle – jakby na wezwanie – na korytarzu zadudniły kroki i do komnaty wpadł sługa kłaniając się nisko.
-Wybacz, najmilszy panie, że przerywam obrady- zaczął rzucając okiem na gości- ale przybyli rycerze świętego Jana. Właśnie podjeżdżają do dworu. Mam ich tu zaprosić?
-Nie, Michale- odparł Jan Tarnowski.- Wyjdę do nich, jak nakazuje grzeczność. Wybaczcie, panowie.
Goście skinęli głowami i mimo pojawienia się kolejnych opóźnień wyraźnie byli radzi z pojawienia się nowego członka rozmów. Kiedy tylko gospodarz wyszedł Jan Rytwiński pochylił się na krześle i chwytając za jedno z kurzych ud wyłożonych na tacy spojrzał w stronę gości.
-Wybacz, panie, że zapytam, ale nie mam dość obszernych informacji na ten temat- rzekł wgryzając się w udziec. Przywódca przybyszów skinął głową.- Po prostu jestem ciekaw, jak w rzeczywistości wygląda twoja sytuacja, panie. Słyszałem, że król Władysław – prawowity władca Węgier – nie bardzo ci sprzyja. Poza tym również zwalcza cię szlachta z północy, co sam nadmieniłeś na wstępie. Kto więc jest twoim sojusznikiem, szlachetny panie?
Przybysz spojrzał na Rytwińskiego i uśmiechnął się groźnie.
-Nie każdy ma szczęście posiadać sojusznika- rzekł.- Cieszy mnie, że mam poparcie u papieża, o tym nie mogę zapomnieć. To właśnie papież wysyła do nas wielkie sumy pieniędzy. Do nas, czyli do mnie i moich ludzi. Rzeczywistości niestety tak wygląda. Z tym prawowitym władcą nikt już się nie liczy. Kiedy przyjdzie w końcu po nas Mehmed ze swą armią psów lud zobaczy, że sam musi bronić domów, bo miłościwie panujący król i jego poplecznicy pierwsi uciekną sprzed klina nieprzyjacielskiej włóczni. Oni wciąż wierzą, że inwazji nie będzie, ale cóż... to samo zgubiło Konstantynopol. Oni też sądzili, iż bestia pozostanie uśpiona. Sami wiecie panowie, ile ich ten błąd kosztował.
-Wiemy- wtrącił się inny Polak.- Ale jak to wygląda z oczu tak sławnego człowieka, jak pan, miłościwy Janie?
Przybysz wzruszył ramionami.
-Tak samo, jak z waszych- odparł.- Bizancjum się skończyło. Przestało istnieć. Nie wiem, czy dało się je odratować, ale zawsze można było zrobić więcej. Mam tylko nadzieję, że po naszym starciu z Turkami nikt nie powie, iż dało się zrobić więcej.
-Oby- oznajmił rzeczowo Rytwiński oblizując palce z tłuszczu.
W tym właśnie momencie do komnaty wkroczył gospodarz prowadząc za sobą trzech odzianych w czerń ludzi. Ci jednak nie mieli na sobie wyjściowych szat, ale zwykłe, zakonne tuniki, a pod nimi kolczugi. Wszyscy wstali na widok nowych gości.
-Oto komandor Filip z Poitiers, delegat z Zakonu Świętego Jana Jerozolimskiego z Rodos- przedstawił zakonnika Jan Tarnowski wskazując wysokiego rycerza, który ukłonił się zebranym.
-Jestem zaszczycony- rzekł niskim, basowym głosem.
-A oto jego kompani: brat Guido z Florencji i Albert z Kolonii.
Wszyscy skinęli głowami joannitom.
-A oto szanowni goście z Węgier, którzy zwołali to zgromadzenie- ciągnął dalej Tarnowski.- Głównodowodzący wojskami Węgierskimi i wielki przeciwnik Turków Jan Hunyadi.
Przywódca przybyszów z południa skłonił się dworsko.
-I jego kompan, wysłannik samego papieża, ojciec Giovani di Capistrano.
-Niech Bóg błogosławi ten dom i szanownych braci zakonnych.- Joannici skinęli głowami słysząc łaskawe słowa.
-Zasiadajmy więc- rzekł w końcu Tarnowski gdy wszyscy się sobie dosyć przyjrzeli.- Mamy wiele spraw do omówienia, a tak mało czasu.
Joannici zajęli pozostałe miejsca przyglądając się suto zastawionemu stołowi.
-Pozwolicie, przyjaciele, że ja pierwszy zabiorę głos- wtrącił się Hunyadi widząc, że zakonnicy zamierzają zabrać się za jadło.- Czas nas nagli, co już wcześniej wyjaśniałem.
-Rozumiemy twoje intencje, panie- odparł Tarnowski.
Hunyadi uśmiechnął się posępnie i ciągnął dalej.
-Jak zapewne wiecie nad Węgrami wisi groźba Tureckiego najazdu. Nikt z nas nie może go nawet opóźnić więc nie ma co mówić o jego zatrzymaniu. Inwazja jest nieuchronna, chociaż wielu moich rodaków sądzi inaczej. Na szczęście udało mi się zdobyć dość wpływów – głównie dzięki wstawiennictwu papieża Kaliksta III – i teraz moje rozporządzenia działają na całe państwo. Cóż nam to jednak da? Jeżeli u progu naszych granic, które przesunęliśmy już bardziej na północ tak, że teraz Dunaj jest naszą południową granią, stanął Osmani. Wróg będzie na pewno tak liczny, jak pod Konstantynopolem, albo – czego się obawiamy – jeszcze liczniejszy. Nie wątpimy jednak, że siła jego znacznie wzrosła już do teraz. Papież dawno ogłosił, że Węgry są teraz bramą chrześcijaństwa, ale niewielu odpowiada na ten apel. Obecny tu ojciec Giovani bardzo mi pomaga, ale cóż on sam może zdziałać. Jeżeli ludzie ruszą nam z pomocą, to na pewno nie szlachta, czy bogate mieszczaństwo, ale chłopi – doły społeczne. W prawdzie przyjmę ich z otwartymi ramionami, ale wszyscy doskonale wiemy, że bez zbrojnych rycerzy, ta pomoc niewiele znaczy.
Zapadłą głucha cisza, gdy Jan Hunyadi zrobił krótką pauzę. W jego głosie dało się słyszeć wielki smutek i przytłaczające go z każdą chwilą bardziej równie wielkie zmęczenie. Wszyscy nagle również sposępnieli, jakby udzielało im się samopoczucie starego Jana. Jedynie ojciec Capistrani siedział nieruchomo, ale mimo wszystko wyprostowany i pewny siebie. Tarnowski przyglądał mu się z wielkim szacunkiem, bo widział w nim człowieka prawdziwie przez Boga natchnionego, który mógł się okazać niezwykle cenny w nadchodzącej wojnie.
-Czegóż się po nas spodziewasz, panie- odezwał się w końcu komandor Filip.- Czy oczekujesz, że Zakon wystawi konkretną siłę zbrojną?
-Miałem taką nadzieję- odparł Hunyadi nieco zawiedziony tonem głosu zakonnika.- Czy się pomyliłem?
-Prawdopodobnie tak- odparł Filip kiwając głową.- Zakon nie jest już siłą militarną na tyle potężną, by wystawiać wielkie hufce zbrojnego rycerstwa. Sam wiesz, panie. Nasza siła jest teraz na morzu. To dzięki naszej flocie Turcja jest wciąż trzymana w szachu. Nie ma nikogo, kto mógłby się z nami mierzyć w całym basenie Morza Śródziemnego i nawet dalej.
-Cóż mają oznaczać te przechwałki?- zapytał śmiejąc się Rytwiński.- Nie budzisz tym szacunku... panie.
-To nie są czcze przechwałki- odparł drugi z zakonników, zwany Guido.- Nasz Zakon na prawdę broni waszych ziem, chociaż bezpośrednio nie jest to zauważalne. Wy, Polacy nie odczuwacie na razie jarzma wojny z mahometanami, ale wkrótce mogą oni i u waszych granic stanąć. Wiedzcie jednak, że również dzięki naszym staraniom wciąż są od was daleko.
-Ale od nas znacznie bliżej- wtrącił się Hunyadi, by załagodzić narastający spór.- Wróg nadciąga i chcę wiedzieć, jakiej pomocy mogę się od was spodziewać. Przybyłem tu tylko dlatego. Wiecie doskonale, że nie chodzi tu o żadne polityczne gierki, ale realną pomoc zbrojną. Bez niej... upadniemy.
-Jestem w stanie wystawić pięć chorągwi!- zawołał od razu Jan Rytwiński.- To praktycznie większość mojego wojska, ale poświęcę je dla Węgier. Wiesz, najjaśniejszy panie, że sprzyjam ci jak mogę.
Hunyadi skinął głową z szacunkiem.
-Doskonale to wiem, panie- odparł uśmiechając się zadziwiająco szczerze.- Twoje starania są przeze mnie dostrzegane, możesz mi wierzyć.
-Wierzę, lecz nie o to mi chodzi. I nam wszystkim również. Czy ktoś pójdzie w moje ślady.
-Ja również wystawię pomoc zbrojną- wtrącił się od razu Tarnowski.- Nie więcej niż jedną chorągiew na razie i nie mogę obiecać niczego więcej w przyszłości, ale... mam nadzieję, że to się zmieni.
Hunyadi również skinął głową w podzięce i spojrzał na zakonników. Ci siedzieli ze spuszczonymi głowami, jakby mieli coś na sumieniu. W końcu wzrok podniósł komandor z Poitiers.
-Nie mogę niczego obiecać- rzekł wzruszając ramionami.- Osobiście udzieliłbym ci wsparcia, panie, ale wszystko zależy od Wielkiego Mistrza. On kazał przekazać, że jesteśmy w stanie zapłacić jedynie niewielkie sumy pieniężne i ewentualnie nieco bardziej agresywnie postępować przez czas jakiś względem Imperium Osmańskiego. Jednak o zbrojnej pomocy nic nie mówił i osobiście odradzałbym liczyć na nią.
Hunyadi pokiwał głową, ale mimo złych wieści również się uśmiechnął.
-Rozumiem wasze położenie- odparł.- Jest bardzo podobne do naszego. Wróg również jest blisko i nie wiadomo kiedy zaatakuje. Rodos to cierń w samym sercu wielkiej Turcji. Cieszę się jednak z każdej pomocy, a nawet samych słów poparcia, chociaż te walczyć w boju nie będą. Dlatego mimo wszystko dziękuję. Okazało się, iż tu w Polsce potraficie załatwiać interesy naprawdę sprawnie.
Zebrani roześmiali się patrząc, jak Jan Hunyadi znów zasiada do stołu.
-Wiedziałeś, panie, o naszych decyzjach już wcześniej- wtrącił Rytwiński.- Teraz musieliśmy tylko przy nich pozostać.
-Dokładnie- wtrącił się Tarnowski.- I może w końcu zapełnimy puste brzuchy. U nas w Polsce...
-Chciałbym poruszyć jeszcze jeden temat nim to nastanie- dodał Hunyadi ponownie wstając lecz z widoczną opieszałością i jakby niechęcią.- Pomysł w prawdzie nie wyszedł ode mnie, ale uważam go za godny rozpatrzenia. Cóż... nie wiem, czy to ja powinienem mówić, ale...
-Tak, panie- wtrącił ojciec Capistrano.- Jak najbardziej ty. Nie ma osoby bardziej odpowiedniej.
-Dobrze więc.
Wszyscy wpatrywali się z zaskoczeniem zarówno w Hunyadiego, jak i ojca Giovaniego. Słowa, które właśnie popłynęły z ust obu były bardziej nawet niż zaskakujące. Czekali teraz tylko, aż węgierski wódz powie o co mu chodzi.
-Wszyscy doskonale widzimy, jak wielką potęgą dysponuje Osmańska Turcja i nie ukrywajmy – wszyscy się jej boimy. Jednak aby armia zaatakowała jakiś cel musi mieć o nim konkretne informacje. Gdyby nie one sułtan może nawet nie wybrałby się na Konstantynopol. Wszystko sprowadza się do informacji, których pozyskiwaniem zajmuje się wywiad. Nie musimy się długo zastanawiać, by wskazać najlepiej poinformowanego władcę świata.
-Sułtan Mehmed II- wpadł Hunyadiemu w słowo komandor Filip.
-Dokładnie.- Węgier pokiwał głową.- Dlatego sądzimy, iż naturalnym kontratakiem będzie stworzenie koalicji, która będzie współpracować jedynie w sprawach wywiadu. Nie będzie tu żadnych politycznych sojuszy, czy militarnych zagrań – wszystko sprowadzi się jedynie do zdobywania informacji. Propozycję tą podał ojciec Capistrano. Niegdyś proponował ją papieżowi jednak została odrzucona. Będziemy więc musieli działać w tajemnicy nawet przed głową kościoła.
-Czy to aby rozsądne?- zapytał komandor Filip, co Hunyadi przyjął z uśmiechem.
-Jesteś niezwykle opanowanym człowiekiem, komandorze- rzekł.- Niejeden członek Zakonu Św. Jana znacznie ostrzej zareagowałby na tę propozycję. Zastanawiam się tylko z jakiego powodu ty się wstrzymałeś.
-Wiem, że nie chcesz godzić w papieża, ani chrześcijaństwo, panie- wyjaśnił Filip.- Za dużo mu zawdzięczasz. Poza tym chcesz powołać to stowarzyszenie przeciwko Osmanom, którzy już wiele ci zaszkodzili, co tylko potwierdza moje przypuszczenia. Poza tym ojciec Capistrano – zakonnik skinął głową kapłanowi – już nieraz dowiódł swojej lojalności. Sądzę, że Zakon jest się w stanie zgodzić pod jednym warunkiem.
-Jakim to?
-Zwierzymy się papieżowi z istnienia organizacji, gdy tylko odniesie jakiś sukces. To spowoduje, że głowa naszego kościoła poprze ideę i będzie nas wspierał.
-Doskonale!- zawołał Hunyadi i klasnął w dłonie.- Jednak co na to odpowiedzą moi przyjaciel z Polski.
-Nie wiem, czy jestem w stanie się nie zgodzić- odparł Rytwiński.- Od dłuższego czasu współpracujemy, najjaśniejszy panie. Poprę cię także i w tym przedsięwzięciu aczkolwiek uważam je za mało istotne, a na pewno w danym momencie, gdy wojna wisi na włosku.
-Ku memu samemu zaskoczeniu jestem zmuszony się zgodzić- rzucił krótko Tarnowski.- Pojawia mi się jednak pytanie: kto tak właściwie będzie do nas należał?
-Wszyscy- odparł Hunyadi.- Ludzie różnych narodowości, a nawet różnych wyznań. W tej sprawie udało nam się zwerbować nawet muzułmanina, który niegdyś należał do janczarów. Sam się nam poddał mówiąc, że zstąpił na niego anioł podczas bitwy o Konstantynopol. Ja jestem pewny obaw jeżeli chodzi o takie oświecenia, ale nie wyzbywam się nadziei. Poza tym, ojciec Capistrano obiecał skontaktować się z wysoko postawionym człowiekiem pośród Gwardii Szwajcarskiej. Ludzie z osobistego otoczenia papieża pomogą nam go przekonać, gdy wyjawimy mu naszą tajemnicę. Potrzebujemy tu jednak pieniędzy, a póki nie pomaga nam papież musimy je skądś brać. Organizacja niestety sama się nie zwróci, a na pewno nie w złocie.
-Sądzę, że Zakon zgodzi się na pokrycie części kosztów- wtrącił się komandor Filip ku zaskoczeniu towarzyszów.- Jeśli obiecamy mu wyjawić to papieżowi. Jeżeli odniesiemy sukcesy nasza brać znów zyska w oczach ojca świętego, a o to na pewno chodzi nam w największej mierze.
Wszyscy zgodnie pokiwali głowami.
-Pozostaje jeszcze tylko jedno pytanie- odezwał się Tarnowski.- Jak właściwie nazwiemy nasze zgromadzenie.
-Skoro walczymy z poganami, działamy podobnie, jak sam papież- rzekł zakonnik.- Myślę, że warto przybrać więc imię Świętego Piotra, co na pewno spodoba się samemu jego następcy.
-Na pewno- zgodził się Giovani di Capistraono.- Jesteśmy zgromadzeniem, ligą więc...
-...Liga Świętego Piotra- odparł Hunyadi kiwając z zapałem głową. W jego oczach znów pojawił się błysk nadziei.- Liga Świętego Piotra.
Nie 0:08, 09 Sty 2011
Gość







Post
Lux! pod kontem szukania błędów czytałem tylko na początku, ja Ci nie mam co doradzać.
Fabuła świetna, lubię ten klimat, tematykę, na PW masz wiadomość ode mnie.
Nie 21:54, 09 Sty 2011
Wyświetl posty z ostatnich:    
Odpowiedz do tematu    Forum Napiszemy Strona Główna » Wasza twórczość literacka / Opowiadanie Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do: 
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Design by Freestyle XL / Music Lyrics.
Regulamin