Forum Napiszemy   Strona Główna
RejestracjaSzukajFAQUżytkownicyGrupyGalerieZaloguj
Ziemia splamiona krwią

 
Odpowiedz do tematu    Forum Napiszemy Strona Główna » Projekty Forumowe / Opowiadanie II Zobacz poprzedni temat
Zobacz następny temat
Ziemia splamiona krwią
Autor Wiadomość
Lux
Gość






Post Ziemia splamiona krwią
Jakiś czas temu (bardziej dłuższy niż krótszy ;D) zaczęliśmy pisać opowiadanie. Oczywiście nie zostało dokończone, ale z powodu, iż ma już dość spore rozmiary postanowiłem je tu zamieścić. Jakby nie patrzeć miało to być opowiadanie forumowe, więc to wręcz obowiązek. Także zamieszczam. Jeśli ktoś ma ochotę, czytajcie. Mile widziany opinie, jak ktoś chce to niech sprawdza nawet, ale absolutnie tego nie oczekuję nawet ;D

Poza tym, jeśli ktoś chciałby kontynuować to pisać mi na PW, może ja również się skuszę. Bo samemu mi się nie chce ;D

Teraz żebym nie zapomniał wstawić.

1.
Port w Akce
Ósmy dzień sierpnia Roku Pańskiego 1192

Białe żagle kupieckiej galery zwisały bezwładnie z masztu. Morze wyglądało, jak lustrzana tafla, która rozpraszała się dopiero przy zetknięciu z dziobem okrętu wygiętym tak, by służył również jako taran. W oddali majaczyły wysokie budynki i mury obsadzone przez frankijskich wojowników.
W nocy miasto wydawało się nieruchome, jakby martwe, chociaż za dnia roiło się w nim od kupców i handlarzy starających się sprzedać swoje towary, po jak najkorzystniejszej cenie. Kamiennymi ulicami lawirowali odziani w stal wojownicy gotowi w każdej chwili wyruszyć do bitwy.
Teraz jednak to wszystko zniknęło. Gdy zapadała noc jedynie migające światła palenisk rozstawionych na murach były widoczne z morza. Ciemne sylwetki rycerzy stały, jak pomniki wyglądając za blank.
Młody Georgio z Pizy odetchnął głęboko rozkoszując się zapachem morza. Spędził na galerze kilka dni, ale wciąż mógłby na niej zostać, gdyby nie musiał przekazać ważnych wieści. W końcu to był to pizański okręt handlowy.
Tafla wody falowała pod uderzeniami drewnianych wioseł. Kręgi rozchodziły się od kadłuba powoli zmierzając ku brzegowi, choć ginęły za nim tam dotarły.
Georgio podniósł wzrok spoglądając na Wieżę Much strzegącą wejścia do portu, jak ogromny kamienny wojownik czekający na wrogów, by się przebudzić. Czarne otwory strzeleckie ziały pustką, ale w przypadku ataku zaraz pojawiały się w nich groty pocisków z kusz, lub łuków. Konstrukcja była wzmocniona drewnianymi belami, bo wciąż nie naprawiono wszystkich uszkodzeń, jakich doznała wieża po ostatnim oblężeniu miasta przez Ryszarda Lwie Serce. Akka upadła, ale wszystkich zniszczeń do dziś nie zdołano naprawić.
Galera minęła wieżę i wpłynęła do szerokiej zatoki. Stąd widać już było wyraźnie płaskie wybrzeże. Tam właśnie zmierzał okręt, na którym płyną Georgio. Młody Pizańczyk westchnął spoglądając na ludzi, którzy stłoczyli się już na pokładzie czekając aż niewielki okręt w końcu przybije do brzegu.
Kiedy tylko galera wyruszyła z Trypolisu Georgio zastanawiał się, czy dość nacieszy się tak krótką podróżą. Okazało się jednak, że wszystko nieco się przedłużyło, a to przez wiatr, a w zasadzie bardziej przez jego brak. Młody Pizańczyk cieszył się, ale odczuł rozczarowanie na widok kamiennych murów miasta, a potem kolejnych zabudowań. Zaraz w głowie pojawiła mu się myśl o zdaniu, jakie miał wypełnić i ta myśl dręczyła go do teraz. Znikła tylko na chwilę kiedy młodzieniec przyglądał się komandorii Templariuszy, która dumnie pięła się ku niebu stojąc na samym rogu miasta. Wspaniały widok zapierał dech w piersiach, ale kiedy tylko galera minęła siedzibę zakonników ponure myśli znów ogarnęły umysł Georgio.
Młody kupiec potrząsnął głową znów wracając do rzeczywistości i zauważył, że galera właśnie przybiła do brzegu, a pasażerowie schodzili na wąski pomost rzucając morzu spojrzenia pełne trwogi i goryczy.
,,Cóż ci ludzie od ciebie chcą?”- pomyślał młodzieniec również schodząc na ziemię. Pizańczyk uważnie rozglądał się po porcie starając się zorientować, w którym miejscu się znalazł. Pokiwał głową widząc, że okręt zatrzymał się w znacznie węższej zatoczce, która należała do dzielnicy pizańskiej.
Młodzieniec westchnął i ruszył w stronę widocznych w oddali murów miasta. Idąc wzdłuż nabrzeża wkrótce powinien dotrzeć do dzielnicy przydzielonej wenecjanom. Wciąż jednak rzucał ukradkowe spojrzenia morzu. Jego największym marzeniem było zostanie kapitanem jakiegoś okrętu kupieckiego i móc nieustannie żeglować po otwartym morzu. To marzenie jednak wciąż chciał stłumić jego ojciec, który sądził, że jego syn obejmie kiedyś dom handlowy w Trypolisie.
Georgio znów potrząsnął głową. Zauważył, że znów zamyślił się na tyle długo, by nie zauważyć niewielkiej bramy, która dzieliła dzielnicę pizańską od weneckiej.
Przystanął więc na chwilę, by rozeznać się w otoczeniu. Już dwa razy był w Akce i dość dobrze poznał strukturę miasta. Zauważył, że stoi przed sporym, kamiennym domem z szerokimi, podwójnymi drzwiami. Nie mógł dostrzec, szyldu nad wejściem, ale wiedział, że mimowolnie dotarł do celu.
Powoli podszedł do okutych mosiądzem wrót i zastukał żelazną kołatką. Zanim zdołał cofnąć rękę zgrzytnęły niewielka zasuwa i w drzwiach pojawił się prostokątny otwór.
-Czego?!- syknął mężczyzna wyglądając prze wizjer.
-Wiadomość do pana Florente z Wenecji- rzekł młody pizańczyk prostując się dumnie.- Od Vincenta del Terry z Pizy.
Wizjer zasunął się z trzaskiem. Rozległ się szczęk skobli i masywne wrota uchyliły się nieznacznie. Z wnętrza wysunęła się czyjaś ręka i wciągnęła młodego pizańczyka do budynku. Georgio zachwiał się i upadł na kamienną podłogę. Chciał się podnieść, ale ktoś chwycił go za kark i unieruchomił.
-Czekaj no, chłoptasiu- rozległ się głos tego samego mężczyzny, który wyglądał przez wizjer.- Zobaczymy, czy nie wnosisz niczego nie pożądanego.
Mężczyzna pospiesznie obszukał przybysza i w końcu puścił go cofając się.
-Masz szczęście- syknął, ale kiedy Georgio się obrócił mężczyzny już nie było, pozostał po nim jedynie odór potu.
Pizańczyk skrzywił się i ruszył przed siebie. Mimo słabego oświetlenia dobrze wiedział, gdzie powinien iść. Znał ten dom bardzo dobrze, chociaż był tu zaledwie raz. Nie sposób było się jednak tu zgubić. Szeroki korytarz prowadził tylko do dwóch komnat, w których urzędował kupiec imieniem Florente.
Georgio zatrzymał się i spojrzał w lewo. Ledwo dostrzegł wąskie drzwiczki, ale podszedł do nich i zastukał. Po chwili ciszy rozległ się wysoki, męski głos.
-Proszę wejść.
Georgio nacisnął klamkę i wszedł do środka. Przymrużył lekko powieki sądząc, że zaraz porazi go jaskrawe światło, jednak w komnacie panował mrok. Na biurku stojącym przed drzwiami znajdowała się jedna świeca, ale ta wypaliła się już niemal całkowicie.
-Proszę siadać.
Georgio spojrzał na mężczyznę, który właśnie do niego przemówił. Florente z Wenecji wcale nie wyglądał ani groźnie, ani specjalnie poważnie. Był zwyczajnym, spasionym kupczykiem, który całe życie spędził w miękkim fotelu wypisując coś nieustannie na pergaminach i unosząc dłonie tylko po to, by gestami wydawać rozkazy.
Pizańczyk oderwał spojrzenie od pyzatej twarzy kupca i zajął miejsce, które ten mu wskazał. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Floretne go ubiegł.
-Teraz mów, co masz do powiedzenia- rzekł.- Ale pospiesz się, bo nie mam czasu na niepotrzebne rozmowy.
Georgio pokiwał głową zaskoczony szorstkim tonem kupca i zaczął mówić.
-Mój ojciec, Vincent del Terro, pragnie pozdrowić szanownego pana...
-To już wiem, chłopcze- prychnął Florente.- Przejdź od razu do sedna.
Georgio zawahał się nieco zbity z tropu.
-Tak, panie- rzekł po chwili.- Mój ojciec dowiedział się z pewnego źródła, że król Ryszard chce podpisać pokój z sułtanem Saracenów Saladynem.
Florente prychnął pogardliwie.
-Już kilkakrotnie chciał to uczynić, ale niestety warunki, jakie stawiał wykluczały możliwość zawarcia jakiegokolwiek porozumienia. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?
-Dlatego, że tak zapewnia sam Henryk Szampański.
Florente pobladł nagle, potem poczerwieniał i zerwawszy się na równe nogi wyrżnął ręką w blat.
-Co?!- krzyknął.- A skąd może o tym wiedzieć dopiero co koronowany król Jerozolimy? W dodatku skąd przyszło mu na myśl, że to jest pewne i... dlaczego, do diabła, rozpowiada o tym na prawo i lewo?
Georgio przez chwilę zastanawiał się, od którego pytania zacząć, ale widząc grymas gniewu na twarzy kupca od razu zaczął mówić.
-Król Henryk domyśla się, że Ryszard wkrótce wróci do Anglii.
-To...- zaczął Florente, ale powstrzymał się zastanawiając dlaczego właściwie uznał tę myśl za niedorzeczną. Przecież nie od dziś było wiadomo, że francuski król Filip ostrzył sobie zęby na angielskie posiadłości we Francji.- Mów dalej, młodzieńcze- nakazał Florente opadając na fotel.
Georgio odetchnął zadowolony, że Florente w końcu zaakceptował jego słowa.
-Mój ojciec zna bardzo wielu wpływowych ludzi kręcących się wokół nowego władcy Jerozolimy- ciągnął dalej młodzieniec.- Stąd wie, o wieściach, jakie docierają do króla Henryka. To w zasadzie nie są powszechnie dostępne informacje. Ryszard bardzo chce, by to pozostało w tajemnicy, ale jego zamiary i tak wyszły na jaw. Mój ojciec mówi, że pokój byłby bardzo korzystny dla nas, kupców, bo...
-Twój ojciec niewiele wie o polityce- wtrącił Florente, ale wydawało się, jakby myślami był już daleko od tej komnaty.- Wszystko wygląda inaczej, niż by się z pozoru wydawało. Dzięki ci za wieści, chłopcze. Każę urządzić ci komnatę, którą zajmowałeś ostatnio.
Georgio drgnął zaskoczony, jak dobrą pamięć miał wenecki kupiec.
-A teraz możesz odejść.
Georgio wstał, ale wahał się przez chwilę, nim ruszył w stronę drzwi. Wcale mu się nie podobało, że został tak szybko spławiony. Nacisnął klamkę powoli otwierając drzwi i wysunął się z ciemności. Kiedy tylko pizańczyk zniknął w ciemności jedyna świeca oświetlająca pomieszczenie syknęła i zgasła. Strużka dymu uniosła się w stronę sufitu.
-Możesz już wejść, Izaaku- rzekł Florente gładząc się po podbródku.
Skrzypnęły zawiasy i drzwiczki jednej z szaf otwarły się. Do pokoju bezszelestnie wsunął się wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu.
-Tak, panie?- zapytał, a jego szorstki głos wydawał się ranić ciszę.
-Słyszałeś, co ten dzieciak mówił- odparł kupiec.- Nasze przewidywania się sprawdzają. Kiedy nastanie pokój będziemy zgubieni. Tylko kolejna krucjata może przysporzyć nam zysków. Inaczej upadniemy. Żyjemy z wojny, a kiedy jej zabraknie... my przestaniemy żyć.
-Tak, panie- potwierdził głucho mężczyzna w czerni.- Co mam zrobić?
Florente sięgnął pod biurko i wyciągnął koleją świecę.
-Zabij tego dzieciaka, a potem jego ojca, Vincenta del Torro. Nikt nie może się dowiedzieć o tym, że ktokolwiek poinformował nas o planach zawarcia rozejmu z Saladynem. Nikt.
-Tak, panie- szepnął mężczyzna znów znikając w szafie, w której w rzeczywistości kryło się tajne przejście do głównego holu budynku.

2.
Hrabstwo Trypolisu, nieopodal zamku Krak des Chevalier
Dziesiąty sierpnia Roku Pańskiego 1192

Czterej jeźdźcy galopowali po równej drodze, jednej z największych we wszystkich ziemiach Palestyny zajętych przez krzyżowców. Szlak prowadził z Bejrutu do Trypolisu, lecz jeźdźcy wcale nie zamierzali docierać do żadnego z tych miast.
Wszyscy czterej mieli obszerne, białe płaszcze z wyszytym na środku wielkim, czerwonym krzyżem. Jednak rozwiane w galopie peleryny nie okrywały równie białych tunik z identycznym haftem krzyża. Stare, wysłużone kolczugi nie odbijały już słonecznych promieni, bo po wielu latach użytkowania stały się niemal całkowicie matowe. Jasnożółte promienie odbijały się tylko w pięknych głowicach mieczy wojowników.
Konni zwolnili nagle na widząc, że ich przewodnik unosi rękę. Wierzchowce prychały, gdy jeźdźcy ciągnęli za lejce. Jeden z nich sięgnął po uwieszoną u pasa manierkę i pociągnął z niej solidny łyk.
-Co ty tak chlejesz i chlejesz?- zapytał jadący obok towarzysz.
-Jeno dziwisz się, bracie- zagadnął inny.- Młodzik nie wie jeszcze, jak na pustynie wyłazić. Łba nie okręcił szmatą, to się męczy.
Młody rycerz spojrzał na każdego z towarzyszy i dopiero teraz zauważył, że każdy z nich miał głowę zawiniętą szerokim, białym materiałem. Zastanawiał się, jak mógł wcześniej tego nie dostrzec, ale zdał sobie sprawę, że był zbyt przejęty na myśl o pierwszej wyprawie już jako rycerz nie giermek. Został pasowany zaledwie dwa dni wcześniej i od tamtej pory nie mógł się doczekać pierwszego wyruszenia na wojnę. Teraz się jednak przekonał, że wojna, to nie jedynie machanie mieczem, ale po pierwsze umiejętność przystosowania się do panujących wokół upałów.
-Nie uczono mnie, jak się ubierać na pustynię- odparł młodzieniec pochylając głowę z pokorą.
-I nas tego nie uczono- rzekł przywódca rycerzy zerkając na najmłodszego z grupy.- Jesteśmy joannitami, ale mimo intensywnych szkoleń, wielu rzeczy musimy nauczyć się sami. Wszyscy, ty Thomasie z Amsterdamu, również.
-Wybacz, panie- młody rycerz jeszcze niżej pochylił głowę.
-Nonsens- prychnął dowódca okręcając szczelniej twarz, by nawet siwa broda nie była wystawiona na zabójcze promienie słoneczne.- Nie jesteś niczego winien, młodzieńcze. Nauczysz się wszystkiego, a nawet ośmielę się zauważyć, że już się czegoś nauczyłeś.
Thomas spojrzał nieśmiało na siwego rycerza z szacunkiem.
-Dziękuję, panie Claxer- rzekł uśmiechając się słabo.
Rycerz odwzajemnił uśmiech, choć zaraz zakrył usta turbanem.
-Pora ruszać, nie czas na pogawędki- i odwróciwszy się od towarzyszy delikatnie dźgnął konia piętami. Kiedy siedział wyprostowany w siodle zastanawiał się, dlaczego właściwie ten młodzik wybrał życie zakonne i najprawdopodobniej śmierć na wojnie zamiast wspaniałego życia w Holandii, gdzie miał matkę, rodzeństwo i własne ziemie. Nicolaus Claxer z Lyonu obiecał sobie, że zainteresuje się tym zaraz po powrocie do Krak - jednego z największych zamków należących do Zakonu Świętego Jana. Teraz jednak miał ważniejsze sprawy na głowie.
Ściągnął wodze wierzchowca starając się wypatrzeć coś w rozgrzanym powietrzu. W oddali widział tylko sporą grupę skalną, ale tam nie spodziewał się zastać czegokolwiek. W końcu Saraceni nie ośmieliliby się ukryć tak blisko jednej z głównych dróg Królestwa Jerozolimskiego. Odkąd jednak nie wrócili dwaj bracia wysłani na codzienny zwiad, Wielki Mistrz zaczął się poważnie niepokoić. Dlatego właśnie wysłał kolejnych rycerzy, by sprawdzili trakt. Wprawdzie mamelucy nigdy jeszcze nie zapuszczali się tak blisko potężnego Krak des Chevalier, ale teraz wszystko wskazywało na to, że w końcu się przemogli.
-Jedziemy tylko do tamtych skał- rzekł Nicolaus wskazując jedyną grupę skalną w okolicy.- Potem wracamy do zamku. I tak już dość daleko się zapuściliśmy.
Thomas odwrócił się i aż westchnął widząc niewielki punkt w oddali. Nie mógł uwierzyć, że to był ten wielki zamek, który czterej rycerze opuścili przed dwiema godzinami.
-Nie gap się- rzekł jeden z rycerzy.- Jeszcze sporo czasu nim znów zobaczymy z bliska te mury.
I nie czekając na odpowiedź popędził za pozostałymi. Thomas pokręcił głową i upił łyk ze swojej manierki. Dopiero wtedy trącił konia piętami i ruszył za resztą kompanii.
Dogonił ich dopiero przy grupce skał, bo jego koń wydawał się równie zmęczony, jak on sam. Młodego rycerza nieco to dziwiło, bo przecież wierzchowiec był przyzwyczajony do takich upałów, służył Thomasowi jeszcze, gdy ten służył zakonowi, jako giermek.
-Do diabła, patrzcie!- zawołał nagle jeden z rycerzy zeskakując z kulbaki i obiegając jedną z wystających skał.- Bożę! Bracie, spójrzcie. Są nas zwiadowcy.
Niclaus podjechał bliżej i pokręcił głową.
-Nie pomożemy im, bracie- rzekł.- Zabierzcie ich na siodła, trzeba odprawić im godny pogrzeb i pochować w poświęconej ziemi.
-Pomóż, młody- zawołał jeden z rycerzy trącając w ramię Thomasa.
Młodzieniec również zeskoczył z siodła, ale gdy tylko zobaczył i poczuł dwóch martwych zakonników cofnął się z trudem powstrzymując mdłości.
-W porządku?- zapytał Nicolaus spoglądając na Thomasa.
-Może lepiej my się tym zajmiemy- wtrącił się inny wrzucając jedno z ciał na kulbakę.- Tyś się jeszcze nie zaznajomił z wojną, młodzieńcze.
Thomas powoli cofnął się do wierzchowca i znów zajął miejsce w siodle. Wciąż kręciło mu się w głowie od okropnego zapachu. Dwaj rycerze padli od strzał, które wciąż sterczały im z torsów. Krwawe plamy zaschły już na tunikach.
-Dziwne, że nie zżarły ich sępy- bąknął jeden z rycerzy i przeżegnał się w podzięce.
Zakonnicy w końcu uporali się z ciałami i również dosiedli wierzchowców.
-Wracamy- nakazał Nicolaus wskazując odległy zamek Krak. Jednak kiedy tylko jego koń ruszył rozległ się cichy chrobot, jakby osuwających się kamieni.
Siwy zakonnik odwrócił się zsuwając z twarzy turban. Jego ręka odruchowo spoczęła na rękojeści miecza.
-Co do...- zdołał tylko szepnąć, bo jego słowa zagłuszył wrzask wypadających zza skalnego wgłębienia Saracenów.
-W konie!- krzyknął któryś z rycerzy popędzając wierzchowca. Strzały świsnęły w powietrzu, ale o dziwo nie ugodziły żadnego z rycerzy, co świadczyło o tym, że napastnicy na początku wcale nie zamierzali atakować. Teraz jednak to nie miało absolutnie żadnego znaczenia, bo śmigłe konie Arabów właśnie ruszały w pościg za uciekinierami.
-Niewierni- syknął Thomas przypominając sobie, jak w przeszłości obiecał sobie, że będzie ich tępił za wszelką cenę. Wtedy jednak był wściekł i zrozpaczony po śmierci ojca, który zginął w bitwie pod Hittinem. Ale w tym momencie musiał zachować swój gniew na inny dzień, kiedy będzie mógł stanąć z wrogiem twarzą w twarz.
Młody rycerz zadrżał widząc, jak jedna ze strzał przelatuję tuż obok niego. Piekielny żar nieustannie lał się z nieba, a piasek chłostał po twarzy, ale teraz nie można było się zatrzymać. Saraceni nie brali jeńców, nie tym razem.
-Szybciej!- krzyknął Nicolaus zerkając za siebie.
Jego słowa jednak szybko zniknęły w tętencie kopyt i furkocie rozwianych płaszczów. Thomas podniósł wzrok w stronę odległego, skalistego stoku. Zamek Krak rósł w oczach, ale wciąż wydawał się być odległą i złudną nadzieją. Znów zadźwięczały cięciwy i kilka strzał wzbiło się w niebo. Jednak i te chybiły celu za co Thomas z całych sił dziękował wszechmogącemu Bogu.
Zaraz jednak kolejna seria przecięła powietrze. Ryk bólu wzbił się nad szerokim traktem, który był teraz miejscem pościgu. Thomas otworzył oczy ze zdumienia widząc, że z boku Nicolausa sterczała długa strzała, o czarnym piórze. O dziwo jeździec nie runął z siodła wpadając pod kopyta rozpędzonych rumaków towarzyszy, ale wciąż prowadził uciekających w stronę z każdą chwilą zbliżającego się zamczyska.
Potężny Krak des Chevalier wydawał się ostoją mocy i siły joannitów... ale wciąż był daleko. Jednak Thomasowi wydawało się, że widzi, jak na murach krzątają się rycerze wyruszając, by wesprzeć swoich towarzyszy. I faktycznie w oddali pojawiły się tumany kurzu zbliżających się zakonników.
-Zaniechali!- krzyknął jeden z rycerzy spoglądając za siebie.
Nikt jednak nie ośmielał się zwolnić. Konie wciąż rwały przed siebie dysząc ciężko. Z ich pysków kapała ślina, a spod kopyt wciąż tryskał ostry, jak żelazo piasek.
Nagle Nicolaus zachwiał się w siodle i byłby spadł, gdyby nie podtrzymał go jeden z braci. Wierzchowce zwolniły tempa chrapiąc z wyczerpania. Thomas zdał sobie sprawę, że jego serce wali, jak młotem, a ręce drżą ściskając lejce.
-Spokojnie, młody- rzekł jeden z rycerzy oddychając z ulgą.- Żyjemy, jesteśmy uratowani. Zapamiętaj ten dzień, bo nie zdarzy się już raczej, byś uciekł przed Saracenami i do tego z ładunkiem.

Bramy zamku otwarły się wpuszczając jeźdźców do potężnych trzewi Krak des Chevalier. Nicolaus bez sił leżał na swym wierzchowcu podtrzymywany przez innego brata zakonnego. Thomas natychmiast zeskoczył z siodła i podszedł do rannego.
-Przygotować łoże! Strzała w boku! - wrzasnął jeden z braci zakonnych imieniem Clovis łapiąc przywódcę pod ramiona i ciągnąc w kierunku szpitala.
-Co się stało? - zapytał szpitalnik imieniem Jakub, gdy bracia położyli Nicolausa na prawym boku.
-Postrzelili go Saraceni, stracił sporo krwi. - wyjaśnił Clovis.
Joannita nie zadawał więcej pytań, tylko wziął nóż i rozciął szatę na boku mężczyzny. Obmył zakrwawioną skórę i spróbował lekko pociągnąć za strzałę.
-Co najmniej jeden zadzior, trzeba rozcinać. - powiedział przygotowując się do zabiegu.
Obmył ręce w ciepłej wodzie i chwycił za nóż. Delikatnie naciął skórę sprawdzając, czy Nicolaus jest na pewno nieprzytomny. Nie zareagował, więc ciął dalej. Strzała, choć wystrzelona ze znacznej odległości wbiła się dość głęboko. Na szczęście nie przebiła żadnych ważnych organów, więc gdy tylko szpitalnik zobaczył grot rozciągnął ranę i wydobył go nie rozrywając ciała. Nagle, zewsząd zaczęła cieknąć krew.
-Dawajcie płótno, grot przebił tętnicę! Dopóki siedział na miejscu tamował krwawienie, ale teraz wszystko puściło.- wykrzyknął Jakub uciskając na ranę.
Chwilę później Clovis przybiegł z opatrunkiem i podał go szpitalnikowi, który wciąż próbował powstrzymać krwawienie.
-Traci zbyt dużo krwi... Potrzebujemy transfuzji. Bracia? - Jakub odwrócił się w stronę Thomasa i Clovisa.
-Ja jestem młodszy i silniejszy. Weźcie ode mnie. - zaoferował się świeżo upieczony krzyżowiec postępując krok naprzód.
Szpitalnik kiwnął głową, a jeden z jego asystentów podszedł do młodzieńca i naciął lekko jego skórę zbierając krew do niewielkiego, szklanego naczynka. Zmieszał krew rycerza i jego przywódcy czekając na reakcję. Niemal natychmiast w naczynku pojawiły się ciemne grudki.
-Zła krew. Nie można przetoczyć. - powiedział Jakub wciąż siłując się z krwawiącą raną.
Clovis bez zastanowienia podciągnął rękaw. Asystent ponownie zmieszał próbki krwi, lecz tym razem nic się nie stało.
-W porządku, dajcie igły. - rozkazał szpitalnik.
Chwilę później na łożu obok leżał Clovis oddając życiodajny płyn swojemu bratu. Nicolaus począł nabierać rumieńców, lecz drugi krzyżowiec niespodziewanie stracił przytomność.
-Odłączyć go, dłużej nie wytrzyma. - nakazał Jakob, na co jego asystent natychmiast wyciągnął igłę z ramienia Clovisa.
Krew wyciekająca z rany zaczęła płynąć znacznie wolniej, aż w końcu zupełnie zatrzymała się. Joannita z pomogą asystentów zaszył dokładnie ranę i owinął ją czystym opatrunkiem, przemywając ją delikatnie czystym spirytusem.
-Wyliżą się. - powiedział Jakob myjąc ręce, które niemal po łokcie były umorusane krwią. - Wasz dowódca stracił sporo krwi, ale to silny mąż. Najdalej za tydzień będzie już chciał ruszyć w pole. Ten drugi - wskazał na Clovisa - obudzi się do rana. Trzeba mu wtedy dać smalcu i wina. Dam ci list do opiekunów spichlerza.
Thomas kiwnął energicznie głową i natychmiast wybiegł ze szpitala. Niespodziewanie poczuł ogarniającą go senność i zmęczenie. To było zdecydowanie za dużo jak na jeden dzień. Za dużo jak na młodzika...

3.
Damaszek
Dwunasty Sierpnia Roku Pańskiego 1192

Komnaty sułtana, jak zawsze za dnia, były skąpane w złotym blasku słońca. Jedwabne zasłony powiewały łagodnie muskane przez gorący wiatr wpadający do sali przez szeroko otwarte drzwi prowadzące na balkon. Zza falujących firan przebłyskiwały zdobione złotem ściany, które wydawały się mienić w słońcu, jak jadeitowa powierzchnia morza widziana z murów wielkich miast portowych. Lustro wiszące na przeciwko drzwi balkonowych, załamywało światło słoneczne rzucając okrągłe błyski na wiszące na jednej ze ścian gobeliny. Kolumny podtrzymujące komnatę były ozdobione ornamentami i drogimi kamieniami nieregularnie powtykanymi w kamień.
W samym rogu sali, która wydawała się być ziemskim rajem, stało szerokie biurko, którego krawędzie mieniły się bursztynowym blaskiem. Tuż przy nim siedziała niewielka postać w luźnych, acz wyjątkowo pięknych szatach. Człowiek ów mógł przypominać starca, ale nikt nie śmiałby o nim nawet tak pomyśleć. Wszyscy bowiem wiedzieli, że do niego, sułtana Egiptu i Syrii, należała wszelka władza na tych ziemiach.
Sułtan sięgnął powoli po puchar i wychylił łyk kumysu. Odetchną cicho odstawiając puchar na blat. Zaraz zza jednej z jedwabnych zasłon, jak cień wychynął sługa by wypełnić swój obowiązek i dolać władcy orzeźwiającego napoju. Sułtan nie zwrócił na niego uwagi wciąż zajęty wertowaniem opasłego tomu. Delikatne stronice szeleściły muskane łagodnym powiewem.
Największy muzułmański władca, ten, który rozgromił chrześcijan pod Hittinem, nie tylko był wojownikiem. Wielki Saladyn, którego własny ród nazywał Salah ad-Dinem był przede wszystkim mędrcem.
Sułtan podniósł wzrok słysząc ciche skrzypnięcie drzwi. Obejrzał się za siebie zdenerwowany tym, że znów ktoś przerwał mu lekturę, ale zaraz uśmiech zagościł na jego obliczu, a w oczach, zawsze twardych niczym bułat, zagościła radość.
-As-Salam, Jusuf- rzekł Malik al-Adil uśmiechając się do sułtana.- Wybacz, nie chciałem przerywać ci lektury.
-Wchodź, bracie- polecił Saladyn wstając i wskazując Malikowi miejsce na sofie.- Ty nigdy nie jesteś mi zwadą.
Malik zajął wskazane miejsce i tylko patrzył, jak w komnacie pojawia się służba, niosąc niewielki stoli i stawiając go przed księciem. Zaraz na wysadzanym srebrem blacie pojawiła się równie srebrna taca z pucharem kumysu, oraz kosz z owocami. Melik sięgnął po daktyla i ugryzł owoc rozkoszując się smakiem.
Salah ad-Din stanął obok wysokich regałów z książkami stojących przy jednej ze ścian i wodząc wzrokiem po ich zdobionych grzbietach. Sułtan czekał, aż przemówi jego brat i zdradzi cel swojej wizyty. Malik jednak siedział na sofie zajadając się daktylami i nie zwracał uwagi na brata. Saladyn uśmiechnął się.
-Dlaczego chcesz, bym pierwszy przemówił bracie?- zagadnął wciąż przyglądając się swojej obszernej bibliotece.
Malik zamarł z do połowy wyciągniętą ręką.
-Wiesz dobrze, Jusuf, dlaczego cię dzisiaj odwiedzam- odparł cofając rękę i wstając.- Dzieją się teraz ważne rzeczy, a ty, bracie, wahasz się w podjęciu decyzji, chociaż wydawało mi się, że już dawno ją podjąłeś.
-I masz słuszność- Saladyn wodził wzrokiem po woluminach.
-Więc dlaczego się powstrzymujesz?- zapytał Malik stając przed wejściem na balkon.
Sułtan zatrzymał wzrok na jednym z tomów i sięgnął po niego. Księga była stara i gruba, ale jej waga była niczym dla sułtana-wojownika. Saladyn położył tomiszcze na blacie stołu przerzucił kilka kartek.
Malik zainteresowany podszedł do niego i spojrzał na stronice.
-Łacina...- rzekł widząc pismo chrześcijan.
Saladyn zatrzymał się na stronie z wielkim obrazem przedstawiającym świat, w którego centrum znajdowała się Jerozolima, Święte Miasto.
-To chrześcijańska wizja świata- rzekł sułtan spoglądając na brata.- Jakże byłyby to wspaniały widok! Złote Miasto centrum świata. Ale jak sądzisz Maliku, czy chrześcijanie wyobrażają sobie taki świat, w którym żyliby również wyznawcy proroka? Czy sądzisz, że spoczną nim nie doprowadzą do takiego stanu rzeczy, by nas, arabów, zabrakło w ich wymarzonej rzeczywistości. Jak sądzisz, Maliku?
Al-Adil pokręcił głową, a na jego ustach pojawił się cień uśmiechu.
-A więc to cię dręczy- rzekł kiwając głową.- Sądzisz, że wróg nie uszanuje naszego pokoju.
-Tak, dokładnie tak sądzę- odparł sułtan.- Wiem, jest wielu honorowych ludzi nawet wśród niewiernych, ale dlaczego Allah dopuszcza do władzy naszych wrogów? Dlaczego nie pozwoli, by zabrał ich szejtan?
-Może to próba naszej wiary?-
-Może.- Saladyn pokiwał głową.- A może to próba naszej mądrości.
Malik wzruszył ramionami.
-Ty jesteś człowiekiem mądrości, Jusuf- odparł.
-Wielu zarzuca mi głupotę, choć ci, którzy robili to jawnie, dawno już odeszli z tego świata. Ale teraz zaczynam się zastanawiać, czy oni przypadkiem nie mają racji. Mówią, że z frankami nie należy dyskutować o pokoju, ale jedynie o wojnie. Więcej! Sądzą, że z nimi nawet nie powinno się dyskutować, a jedynie wypędzić ich z naszego kraju. Czy świat, w którym będziemy żyli z chrześcijanami jak bracie nigdy nie nastanie?!
Sułtan z trzaskiem zamknął księgę. Powoli podniósł wolumin i odstawił z powrotem na półkę. Malik patrzył nań, jak wolnym krokiem przemierza salę i znika w wejściu na balkon. Książę ruszył za nim. Saladyn stał przy barierce wykonanej ze szczerego złota i patrzył na szeroki plac pałacowy. Al-Adil podszedł do niego i spojrzał w dół.
Na placu wyłożonym kamieniem stała grupa wojowników odzianych w białe, zwiewne szaty, kolczugi, oraz turbany w kolorze krwistej czerwieni. Każdy z nich był oddalony od towarzysza o co najmniej dwie długości miecza. Wojownicy, na komendę dowódcy, wykonywali powolne, wręcz leniwie ruchy szablami. Wszystko wydawało się bardziej sztuką, majestatyczną i piękną, niż zabójczym sposobem walki. Przyboczna gwardia sułtana była doskonale wyszkolona tak, że każdy jeden gwardzista mógł mierzyć się w polu nawet z opancerzonym rycerzem.
-Chciałbym, by nasi wojownicy nie musieli już tak często dobywać broni- rzekł sułtan podnosząc wzrok w stronę odległego meczetu. Złoty półksiężyc zalśnił w słońcu.
-Więc teraz wreszcie możesz spełnić swój plan- odparł Malik kładąc rękę na ramieniu brata.- Jeżeli nawiążesz pokój z Ryszardem może on potrwać dość długo.
-Ale czy wystarczająco? Co z przyszłymi pokoleniami, które wciąż będą toczyć wojnę o Świętą Ziemię?
-Przyszłe pokolenia będą musiały zadbać o siebie same. Ty, sułtanie, musisz chronić teraźniejszość.
Saladyn powoli pokiwał głową.
-Musisz zawrzeć pakt z Ryszardem- nalegał Malik.- To jedyne rozwiązanie.
-Wiem o tym, bracie- sułtan odwrócił się i ruszył z powrotem w stronę swojej komnaty.- A ty wiesz, że wypełnię moją powinność. Po prostu nie wiedziałem, czy nie popełniam błędu.
-A teraz już wiesz?- zapytał Malik chroniąc się w cieniu komnaty.
-Nie- odparł sułtan siadając przed biurkiem.

4.
Pogranicze Egipt – Królestwo Jerozolimskie
Siedemnasty Sierpnia Roku Pańskiego 1192

Noc zapadała powoli. Cienie z każdą chwilą co raz bardziej się wydłużały, aż w końcu wyblakły i całkowicie zanikły w ciemnościach. Wysokie palmy leniwie kołysały się na wietrze niczym ogromne wachlarze, które miały orzeźwiać strudzonych wędrowców. To mogło nawet być prawdą, gdyby w tych okolicach pojawiali się jacykolwiek wędrowcy. Ani chrześcijańscy rycerze, ani nawet wojownicy sułtana Saladyna nie odwiedzali tych okolic, jeżeli nie mieli armii u boku. Ten region pustyni należał do beduinów.
Arvid Korhonen powoli wyłonił się zza palmy nie spuszczając z oka odległego obozu, w którym paliły się liczne ogniska. Szczelniej okrył płaszczem szeroką pierś, poprawił miecz u pasa i ruszył w stronę obozowiska. Nocny chłód dawał się we znaki, ale Norman liczył, że mimo złej sławy beduini i tak go ugoszczą. Nie raz już odwiedzał ich i często pomagał im w ciężkim życiu ludzi pustyni. Teraz ci ludzie musieli spłacić dług. Pytanie tylko, czy podejmą się zadania.
Arvid wyruszył kilka dni temu z Akki posłany przez swego pana, kupca Florente z Wenecji. Kiedy tylko handlarz dowiedział się o pakcie, jaki Ryszard miał zawrzeć z Saladynem dopadła go mania, jakby ten jeden układ miał odmienić losy całego świata. Normański sługa nie pytał kupca o przyczyny owego niepokoju, bo Florente płacił mu również za niezadawanie pytań. I cierpliwość w końcu się opłaciła, bo Wenecjanin i tak w końcu musiał zdradzić wszystko swojemu słudze.
Arvid pochylił się naciągając na głowę kaptur ciemnego płaszcza i skulony ruszył w stronę obozu. Musiał się skoncentrować, ale od ostatniej rozmowy z panem wciąż dręczyły go złe przeczucia. Florente wyjawił mu, że zamierza zabić Saladyna. Kiedy tylko Norman usłyszał o tym dziwacznym pomyśle nieomal wybuchnął śmiechem. Zdołał na szczęście zachować powagę. Kupiec ciągną dalej. Chciał, by Arvid wynajął beduinów, by ci wypełnili misję. Można było łatwo się domyślić, że spotkanie dwóch władców odbędzie się na jakimś miejscu wyznaczonym przez Saladyna. Ryszard musiał się podporządkować, bo jemu mimo wszystko bardziej zależało na pokoju. I właśnie z tego powodu Florente musiał sięgać aż po beduinów. Tylko oni potrafili ukryć się pośród pustyni.
-Spotkanie na pewno nie odbędzie się w żadnym z miast- wyjaśniał Florente nerwowo przechadzając się po swojej komnacie.- Ryszard mimo wszystko na tyle nie zaufa Saladynowi. Sułtan będzie wiedział, że jedynym wyjściem jest urządzenie odpowiedniego miejsca na pustyni, na granicy między jego państwem, a Królestwem Jerozolimskim.
Arvid nie mógł się nie zgodzić. Nikt nie mógł się nie zgodzić.
Norman zatrzymał się nagle, słysząc szelest. Odwrócił się gwałtownie wysuwając miecz, ale niczego nie zauważył. Powoli rozluźnił się ukrywając klingę w pochwie. Znów ruszył w stronę namiotów... gdy nagle tuż przed nim, jak z podziemi, wyrósł mężczyzna w szatach koloru piasku. Arvid cofnął się odruchowo chcąc wydobyć miecz, ale ktoś chwycił go za ramię przytykając nóż do szyi. Norman puścił rękojeść miecza i powoli uniósł ręce w geście poddania.
-Jazir ibn Hamit- rzekł, spoglądając na wojownika, który stał przed nim.
Szata powiewała łagodnie tak samo, jak zawoje osłaniające jego głowę. Wojownik wydawał się drżeć, jakby był wykonaną z piasku istotą. Tylko prawa ręka była nieruchoma celując dzirytem w pierś intruza.
-Jazir ibn Hamit- powtórzył Arvid.- Jestem waszym sojusznikiem.
I wskazał na medalion w kształcie półksiężyca, który wywiesił na szyi tuż przed wyruszeniem na wyprawę.
Beduin stojący przed nim powoli podszedł do niego i chwyciwszy medalion przyjrzał się inskrypcjom na nim wyrytym.
-Dhn dkhdm ashh- rzekł beduin odczytując arabski napis.
,,Służymy Bogu”- przetłumaczył w duchu Arvid. Nie znał zbyt dobrze arabskiego, ale częste odwiedziny w obozie beduinów nauczyły go chociaż tego jednego zwrotu, którym oni zawsze się kierowali. Oczywiście dopóty, dopóki nie pojawił się ktoś, kto mógłby zapłacić.
-Po co przybyłeś, chrześcijaninie?- zapytał beduin po łacinie, ale z dziwnym akcentem, który zawsze wprawiał Arvida w rozbawienie. Jednak nie tym razem.
-Mam dla was pieniądze- odparł Norman nie spuszczając z oka beduina dzierżącego dziryt.- Wasz pan to człowiek honoru, więc mniemam, że zapamiętał, iż winien jest mi przysługę.
Beduin roześmiał się, a ten dźwięk słyszany zza burnusa przypominał bardziej pomruk dzikiego zwierzęcia niźli głos ludzki.
-Nasz pan wie, co jest najlepsze dla plemienia i ile jest komu winny. Jeżeli uzna, że nic nie jest ci winien, zabijemy cię.
Norman skinął głową.
-Wasz pan jest człowiekiem honoru- powtórzył odwracając wzrok od rozmówcy, jakby nie miał zamiaru nic więcej mówić.
Jednak kiedy cisza się przedłużała znów spojrzał na beduina. Jednak jego już nie było. Ten, który trzymał Arvida od tyłu też puścił go nagle znikając w ciemności. Norman prychnął okrywając się szczelniej płaszczem.
Rozejrzał się po raz ostatni i ruszył w stronę obozu. Kiedy minął kilka lepianek znalazł się na otwartej przestrzeni obok niewielkiego ogniska. Wokół ognia siedzieli beduini okrycie obszernymi szatami i turbanami. Jeden z nich siedział na niskim tronie, w całości wykonanym z drewna. On jeden miał na palcach pierścienie z klejnotami, a na szyi medalion na długim, srebrnym łańcuchu. Jego burnus mienił się złotem.
-Witaj, przybyszu- rzekł wódz beduinów pochylając się na tronie.- Moi ludzie mówią, że przynosisz nam propozycje.
Arvid powoli pokiwał głową przyglądając się wszystkim zebranym. Gdyby wódz beduinów ewentualnie nie zgodziłby się mu pomóc, to na pewno próbowałby go zabić. Norman musiał więc być gotowy odeprzeć napastników i jak najszybciej dostać się do wierzchowca ukrytego nieopodal najbliższej oazy.
-Tak, panie- odparł po namyśle Arvid.- Zapłacę.
-Wiem, że zapłacisz- odparł wódz.
On mówił po łacinie już znacznie lepiej niż ten, który przywitał Arvida tuż przed obozem.
Zapadła nieprzyjemna cisza. Beduini siedzieli nieruchomo, jakby czegoś oczekując. Norman zaczął się już obawiać, że jednak nie wykona swojego zadania. Powoli opuścił rękę muskając delikatnie głowice miecza.
-Co masz nam do zaoferowania, chrześcijaninie?- zapytał w końcu wódz.
Arvid wciąż jednak zastanawiał się, jak przekazać swoje poselstwo. Nie wiedział, jak zareagują na nie beduini, którzy - jak by nie patrzeć – byli muzułmanami. W końcu jednak i tak musiał to powiedzieć. Bez prób nie było sukcesów.
-Chcę zabić Salah ad-Dina- rzekł napinając mięśnie i cofając lewą nogę w tył. Teraz był gotowy do walki.
Jednak żaden z beduinów nie podniósł się z miejsca. Wciąż siedzieli bez ruchu. Arvid nie mógł nawet odróżnić wyrazów ich twarzy, bo głowy mieli okręcone burnusami. Teraz pozostawało jedynie oczekiwać.
W końcu wódz beduinów przerwał ciszę.
-Sięgasz wysoko, chrześcijaninie- rzekł, a widoczne zza turbana oczy błysnęły.- Jednak, jak chcesz odnaleźć Saladyna? On jest dobrze strzeżony w każdym ze swoich pałaców. Jego strażnicy są potężni. Jak mamy dostać się do jednego z miast?
-O to już nie musisz się martwić- odparł Arvid uśmiechając się z zadowoleniem. Wiedział, że udało mu się zainteresować wodza.- Saladyn sam wyjdzie z ukrycia. Znam miejsce jego pobytu.
Pośród beduinów rozległ się szmer i szept, jednak bardziej przypominał on świst wiatru pośród pustyni. Norman zauważył, że ci ludzie byli jak ziarenka piasku. Bez nich pustynia, nie byłaby pustynią.
-Czy pomożesz mi, wodzu?- zapytał Arvid spoglądając na przywódcę beduinów.
Ale ten nic nie odpowiedział. Wydawał się myślami być daleko poza pustynią, może nawet poza Palestyną. Ale Norman już wiedział, że ma beduinów po swojej stronie. Teraz wszystko było już gotowe.

5.
Krak des Chevalier
Dwudziesty Sierpnia Roku Pańskiego 1192

Ciemny dym kadzidła unosił się w niewielkiej kaplicy znajdującej się we wschodniej części zamku. Thomas z Amsterdamu cicho przekroczył próg refektarza maczając palce w kadzi z wodą święconą. Uklęknął przed ołtarzem wykonując znak krzyża.
-Pater noster, qui es in caelis...- wyszeptał rycerz czując, jak ciężki płaszcz drży nieznacznie w przeciągu. Bez pośpiechu dokończył modlitwę i wstał. Jego ciężkie kroki rozbrzmiały głośno w kapliczce.
Młody rycerz podszedł do pierwszej ławy stojącej tuż obok ołtarza i spojrzał na siedzącego tam człowieka. Mężczyzna miał długi, kilkudniowy zarost, jakby długi czas nie wychodził z łóżka. Kropelki potu spływały mu po czole mimo, że w refektarzu było dość chłodno.
-Usiądź- szepnął, a właściwie wysapał mężczyzna racząc Thomasa zaledwie przelotnym spojrzeniem.
Amsterdamczyk dopiero teraz zauważył, jak bardzo zmienił się ten cichy, acz niezmordowany wojownik, który jeszcze tak niedawno z zaledwie niewielką grupą szpitalników ruszył na poszukiwanie zaginionych towarzyszy chociaż wiedział, że wróg może czaić się w pobliżu.
Nicolaus Claxer nie był już tym samym rycerzem właśnie po tej felernej misji.
Thomas zajął miejsce obok siwego zakonnika.
-Dopiero u schyłku widzimy, jak śmierć jest potężna- wyszeptał Nicolaus.- Dopiero teraz chcielibyśmy zmieniać świat. W godzinie naszej śmierci...
-Nie mów tak, panie- zaprotestował Thomas.- Wciąż możesz z tego wyjść.
Francuz roześmiał się, ale zaraz śmiech przeszedł w charczący kaszel. Rycerz zgięty w pół ledwo dawał radę łapać oddech. Thomas tylko zagryzł wargi wiedząc, że nic nie może zrobić. W duchu prosił jednak Pana, by chociaż na chwilę ulżył w cierpieniu swojemu słudze.
Nicolaus w końcu opanował atak i znów się wyprostował.
-Śmierć już wyciąga do mnie swoje szpony- rzekł wycierając usta chusteczką.- Wiem o tym i nikt, prócz Boga, nie może mnie z ich wyrwać. Teraz wszystko już przepadło. Dla mnie, bo ty, młodzieńcze, wciąż masz wiele przed sobą. Chcę byś coś dla mnie zrobił.
-Słucham, panie.- Thomas zaskoczony pochylił się do przodu, by lepiej słyszeć cichy głos francuza.
-Powiem wprost, bo nie wiem, ile czasu mi jeszcze zostało.- Siwy rycerz zrobił pauzę.- Chciałbym, byś zajął moje miejsce wśród przedstawicieli z naszego zakonu, którzy wyruszą u boku króla Ryszarda zawrzeć pokój z Saladynem.
Thomas zachwiał się na brzegu ławki zaskoczony tymi słowami. Nie marzył nawet o tak zaszczytnym zadaniu, a teraz dowiedział się, że zostało mu przydzielone. Chwilę siedział bez ruchu starając się oswoić z myślami. Nicolaus nie drgnął nawet, jakby nie dziwiła go reakcja młodego rycerza.
-Musisz wiedzieć- powiedział w końcu- że to nie jest jedynie zaszczyt i wyróżnienie. To obowiązek.
Francuz wyprostował się i dźgnął Thomasa palcem w pierś.
-Obowiązek względem zakonu, króla, ale przede wszystkim względem Boga.
Jego słowa poniosły się echem po refektarzu.
-A obowiązki, które wyznacza ci Bóg- ciągnął Nicolaus- musi wykonywać jak tylko najlepiej potrafisz. Jesteś ręką naszego Pana, więc musisz być taki, jak On.
Starszy rycerz zamilkł na chwilę ocierając pot z czoła.
-Każdy brat zakonny jest obrazem Boga. Obrazem Boga, zapamiętaj to!
-Zapamiętam, panie- odparł Thomas.
W kaplicy zapadła cisza, nie mącił jej nawet najdelikatniejszy szmer. Rycerz z Amsterdamu zdał sobie sprawę, że takie zjawisko można było spotkać jedynie w miejscach poświęconych kultowi chrześcijańskiemu. Bóg zsyłał ciszę, gdy tylko była ona potrzebna jego wyznawcom. A w tym świecie, pełnym wojny i bojowych okrzyków cisza była niczym błogosławieństwo.
-Na mnie... przychodzi pora- sapnął Nicolaus.- Wszyscy doskonale o tym wiedzą. Kilka godzin temu, brat Armand powiedział, że nie ma już dla mnie ratunku. Poprosiłem więc, by mnie po prostu tu przenieśli. Chcę umrzeć blisko Boga, by po drugiej stronie również obudzić się blisko niego. Już jestem ciekaw, co mnie jeszcze czeka...
Ranny rycerz zamilkł z półotwartymi ustami, jakby nie mogąc wykrztusić już ani słowa. Thomas obawiał się, że Nicolaus wyzionął ducha, ale w końcu siwy wojownik wypuścił powietrze ze świstem.
-Żegnaj, Thomasie z Amsterdamu- rzekł ciszej niż poprzednio.- Do zobaczenia... w domu Bożym.
I z tymi słowami opadł powoli na ławę wydając tylko ostatnie westchnienie. Thomas zadrżał zaskoczony, ale chwycił zakonnika nim ten upadł. Łagodnie ułożył go na ławie. Sam nie wiedział dlaczego wstąpił weń niewyjaśniony smutek. Ledwo poznał tego rycerza, a już rozpaczał po jego stracie. Zdołał jednak zdusić w sobie żal widząc, że na twarzy Nicolausa Claxera z Lyonu gościł ciepły uśmiech.
Pią 20:19, 19 Lis 2010
Wyświetl posty z ostatnich:    
Odpowiedz do tematu    Forum Napiszemy Strona Główna » Projekty Forumowe / Opowiadanie II Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do: 
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Design by Freestyle XL / Music Lyrics.
Regulamin