Forum Napiszemy   Strona Główna
RejestracjaSzukajFAQUżytkownicyGrupyGalerieZaloguj
Trzy Słowa - Teksty

 
Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Napiszemy Strona Główna » Projekty Forumowe / Konkursy Zobacz poprzedni temat
Zobacz następny temat
Trzy Słowa - Teksty
Autor Wiadomość
Konkurs
Nowicjusz
Nowicjusz



Dołączył: 01 Lip 2012
Posty: 1
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Post Trzy Słowa - Teksty
Tutaj wstawiamy teksty, koniecznie z konta Konkurs (z którego teraz piszę [YoungWriter]). Każdy tekst opatrujemy kolejnym numerkiem, edytując wpis.

W razie problemów piszcie na moje PW, ewentualnie do Lux'a, albo Toniego.


I

Bez sensu

Wstawał świt. Słońce leniwie wychylało się zza horyzontu, oświetlając rozległe łany zbóż, niewielkie wzniesienia i kilka domów rozmieszczonych dość rzadko wokół wąskiej dróżki.
Ludzie z wolna budzili się do życia, a ten kto mógł, szykował sobie pożywne śniadanie, które mogłoby wystarczyć na cały dzień ciężkiej pracy podczas zbiorów.
W wiosce zwanej Wrrgrsh (nikt do końca nie wie, czy nazwa ta została nadana umyślnie, czy też skryba zapisał ostatnie słowa umierającego pana, który nie zdążył nadać nazwy swojej nowo kupionej osadzie) panował głód. Głód spowodowany nie tylko przednówkiem, okresem roku kiedy to niemalże każdemu kończyły się zapasy, a zaopatrywanie się na targu było zdecydowanie zbyt drogie. Najważniejszym powodem takowego stanu były nieustające wojny i przebiegający niedaleko front.
W ciągu zimy co chwila to żołnierze jednej, to drugiej armii napadali na Wrrgrsh
Ale ludzie to niesamowite stworzenia i nawet po tak okrutnym i wyniszczającym okresie, większości udało się przeżyć.

- Wiem! Kupię sobie osła, a później pojadę z nim w dalekie krainy i sprzedam go tam, gdzie nie znają osłów. Dadzą mi za niego mnóstwo pieniędzy! A wtedy wrócę, kupię dwa, a może nawet trzy osły i znów wyruszę w podróż! Czy to nie genialne?! - ekscytował się mężczyzna, na pozór wyglądający dość normalnie.
- NIE! - odpowiedziała ostro jego żona, Egida, twardym, zrzędliwym głosem.
- No ale dlaczego nie? Przecież to genialne! - Oczy chłopa rozszerzyły się tak bardzo, że w każdej chwili mogłyby wyskoczyć z oczodołów.
- A skąd weźmiesz pieniądze na podróż? Osioł musi jeść, ty też. Poza tym najdalej po dwóch takich obrotach opadłbyś zupełnie z sił. No i nade wszystko nie wiesz gdzie niby nie znają osłów. Będziesz tak wędrował do usranej śmierci, narwany debilu!
Dość logicznie skonstruowane kontrargumenty podziałały na Paćka, który lubił siebie zwać Paćkiem z Egdańca – imieniem i przydomkiem zasłyszanym podczas jakiejś opowieści, którą snuł bard.
Mimo wszystko spróbował ponownie.
- Ale może ja chociaż spróbuję, co?
- Wybij to sobie z głowy!
Paćko westchnął, bo wiedział co to oznacza. Posłusznie wstał, wziął drewniany młotek przytwierdzony do ściany, położył głowę na stole i uderzył się drewnianym narzędziem w skroń.
Za pierwszym razem nie zadziałało, więc spróbował jeszcze kilka razy, aż z przeciwległego ucha wypadł mu małe, czarne ziarenko pieprzu.
Bo jak powszechnie wiadomo, głupota i głupie pomysły biorą się głównie z ziarenek pieprzu odkładających się w mózgu. A Paćko bardzo lubił pieprz...
Kobieta kiwnęła głową z aprobatą, gdy chłop odwieszał młotek i wyrzucał ziarnko pieprzu.
Oboje zamknęli się na jakiś czas, w ciszy jedząc owsiankę. Ale Paćko ani na chwilę nie przestawał obmyślać nowych planów, które pewnego dnia chciał wprowadzić w życie.

Dzień upłynął powoli, tak jak powoli upływa ciężka praca w okrutnym upale. Po wszystkim, spocone i zmęczone małżeństwo wróciło do domu, by wspólnie przygotować kolację.
Normalnie nie pozwalali sobie na takie luksusy, ale tego dnia udało im się zebrać i związać ponad czterdzieści snopków zboża, będą więc wkrótce mieli wystarczającą ilość pożywienia, by przetrwać całe lato, jesień i zimę, jeśli dobrze zakonserwują zapasy.
Egida gotowała lichą polewkę na resztkach nieco przegniłej kiełbasy i kawałkach szczura, którego udało im się upolować parę dni temu. Całość nie była zbyt apetyczna, ale chociaż napełniała brzuch i miło grzała od środka, utulając do snu lepiej niż strzelający w kominku ogień.
Zasiedli do stołu i zaczęli jeść, nie kłopocząc się rozmową.
- Wiem! - zaczął znów Paćko – Ale teraz to dopiero wiem!
- Co znowu? - zapytała znużona Egida, mając już serdecznie dość wybryków swojego męża.
- Pamiętasz legendę o Nasionie Fasoli Szybkorostki? Tę, którą opowiadał bard jakiś miesiąc temu.
- Fasola Szybkorostka? To ta, która rośnie tak szybko, że jest w stanie wykarmić wszystkich ludzi, którzy tylko zechcą zerwać z niej strączki? Tak, pamiętam. Ale to tylko legenda, nie ma czegoś takiego, debilu – powiedziała czule Egida.
- Nieprawda. Słyszałem od pewnego kupca, że widział kiedyś taką fasolę, ledwie kilka kilometrów na północ stąd. Pójdę tam, zdobędę ziarenko, zasadzę przed naszym domem i będę sobie kazał płacić po sztuce złota za zerwanie strączka! Genialny biznes! - krzyknął Paćko, podrywając się z miejsca.
Żona spojrzała na niego karcącym spojrzeniem i otworzyła usta, ale chłop przerwał jej ruchem ręki.
- Nie próbuj nawet tego mówić! Nie waż się.
Egida uśmiechnęła się i z triumfem wysylabizowała:
- Wy-bij to so-bie z gło-wy.
Paćko natomiast zrobił coś, o czym nigdy wcześniej nie ważyłby się nawet pomyśleć.
Nie zrobił zupełnie nic.
Stał tam z wyrazem nieskończonej zaciętości na twarzy, patrząc w oczy swojej żony i przygotowując się do wypowiedzenia swojego przyszłego ulubionego słowa.
- Nie – wykrztusił wreszcie.
Egida nie wiedziała jak zareagować, więc tylko wstała, rozlewając resztkę polewki. Chciała jakoś powstrzymać męża, ale zdecydowanie skończyły jej się pomysły na dokonanie tego.
- Nie! - powtórzył Paćko i choć wewnętrzny głos krzyczał „Kobiet się nie bije!”, on go zignorował i uderzył Egidę tak, że dopiero po przeleceniu jednego metra upadła plackiem na ziemię.
Nie sprawdzał czy nie żyje, czy tylko straciła przytomność. Po prostu wyszedł ze swojej chaty, powtarzając swoje nowe, ukochane słowo.

Paćko opuścił Wrrgrsh, idąc dziarskim krokiem na północ. Ludzie, których mijał po drodze patrzyli na niego ze zdziwieniem, ale i politowaniem. Każdy doskonale znał dziwacznego chłopa, a teraz, gdy ten w środku nocy wybierał się w podróż, nawet nie chcieli myśleć, cóż też znowu wymyślił.
Paćko zignorował to wszystko, skupiając się na utrzymaniu tempa i nie potknięciu się o własne nogi.
Tylko od czasu do czasu z ust wymykała mu się śpiewna rymowanka „Nie, nienienie, nie, nie, nie...”

Jakkolwiek dziwne i głupie się to nie wydaje, Paćko dopiął swego. Tak jak mówił kupiec, po przejściu kilku kilometrów Paćko dotarł do groty oznaczonej pięknie wygrawerowanym napisem „Fasole z całego świata – sprzedaż i wymiana”.
Bez wahania wszedł do środka.
Omiótł go miły zapach świeżych sadzonek, płonących pochodni i mokrej, ciężkiej woni, charakterystycznej dla jaskini. Za ladą stał gruby człowiek ubrany w dziwnie wyglądające, luźne ubrania.
Paćko czuł się jak we śnie – wszystko zdawało się nierealne i przerysowane. Nie mógł wiedzieć, że to dziwne zioło tlące się w rogu pomieszczenia tak wpływało na jego maleńki móżdżek, byle tylko kupił więcej, niż zamierzał.
- Chcę Fasolę Szybkorostkę! JUŻ! - krzyknął, nie zdając sobie sprawy, że mówi tak głośno.
Grubas podszedł do niego, zmierzył krytycznym wzrokiem i wskazał puste, drewniane korytko, leżące spokojnie pomiędzy innymi, wypełnionymi różnymi gatunkami fasoli.
Paćko włożył głowę do pojemnika i kątem oka zauważył ostatnie ziarenko. Miało kształt zwykłej fasoli, lecz było zielone, a na powierzchni lśniły żółte kropki, co chwila znikające i pojawiające się.
- Biorę! - powiedział bez namysłu chłop, wrzucając do korytka kilkanaście sztuk złota, jakie zostały mu w sakiewce.
Wcześniej nie zdawał sobie sprawy, że ma przy sobie pieniądze, ale w tym momencie nie miało to żadnego znaczenia.
Jednak coś zatrzymało go na chwilę i kazało pomyśleć – dlaczego magiczne ziarno jest tak łatwo dostępne, leży sobie w niepozornym sklepiku i nikt go nie kupuje.
Sklepikarz musiał czytać w jego myślach (albo po prostu słuchać, jak jego klient szepce coś pod nosem, bo Paćko zupełnie przestał kontrolować to, co robi).
Grubas schylił się (co było nie lada wyczynem, biorąc pod uwagę jego wielki brzuch, wesoło podskakujący z każdym ruchem sklepikarza) i podniósł mały kamyczek, który był opleciony drobnymi korzonkami fasolki, bardzo podobnej do tej, którą Paćko przed chwilą kupił.
Pojął w jednej chwili – trudna uprawa, może nawet nieopłacalna. Ale to nie była przeszkoda dla tak dzielnego mężczyzny, jakim był Paćko.
Zadowolony, ściskając nasionko w dłoni wyszedł z jaskini i chwiejnym krokiem ruszył do Wrrgrsh.

Działanie narkotyku powoli słabło, aż wreszcie zupełnie minęło. Chłodne nocne powietrze otrzeźwiło Paćka na tyle, by zaczął się zastanawiać co przed chwilą przeżył i co zamierza zrobić.
Zdał sobie sprawę, że sprzedawca nic nie mówił. Może nie znał języka, albo... nie miał języka? Kto wie i kogo to obchodzi?
- Zasadzę sobie to w ogródku. A co mi tam?! - powiedział głośno chłop, spoglądając w dal.
Słońce znów wschodziło nad Wrrgrsh, a on powoli zbliżał się do wioski.
- Ale jak w ogródku? Przecież tam nie ma kamieni! - zauważył rezolutnie, dyskutując sam ze sobą.
- Przytaszczę jakiś z lasu, tam musi być chociaż jeden – uciął Paćko i dziarsko skręcił na zachód, by znaleźć największy głaz jaki był w stanie unieść.

- Mariolka, co ten głupek znowu odwala? - zapytał zupełnie nieznaną gwarą jegomość machający kosą na swoim polu.
Na pobliskim wzniesieniu stał sam Paćko z Egdańca, pchając przed sobą olbrzymi, okrągły przedmiot.
Kula była najmniej trzy razy wyższa od pchającego, co zdecydowanie wykluczało możliwość przemieszczenia tak ogromnej masy.
Ale jak to się mówi, jedyną osobą która może dokonać niemożliwego jest ten, który nie wie, że dana rzecz jest niemożliwa, tak i Paćko zwyczajnie nie wiedział, że ludzie nie są w stanie wykrzesać z siebie tyle siły, by poruszyć ogromny głaz.
Rozważania te jednak przerwał długi, wysoki krzyk gdzieś z oddali i widok wielkiego głazu staczającego się ze wzgórza wprost na pole Mariana i Mariolki.
Na szczęście wszyscy zdołali uciec, lecz kilkaset metrów zmiażdżonego zboża nie czuło się zbyt dobrze.
Nie mówiąc już o kompletnie zniszczonym domu, który był na tyle bezczelny, by stawać na drodze Paćkowego kamorka.

Wszystko skończyło się (w miarę) dobrze.
Paćko obiecał oddać część swoich zbiorów jako rekompensatę za zniszczony dom i zrujnowane pole, a później jak gdyby nigdy nic dotaszczył swój kamień pod swoją chatkę.
Okazało się, że Egida jeszcze się nie obudziła, a wokół jej głowy wykwitła piękna, krwawa aureola, lecz Paćko nie przejmował się teraz pogrzebem. Wziął wiadro wody, wdrapał się na szczyt kamienia (raz o mało nie spadł, gdy noga przeszła przez strop jego domku, gdy próbował zeskoczyć wprost na szczyt swojej nowej grządki dającej nieskończone plony) i położywszy zielono-żółte ziarnko na szczycie, polał je obficie wodą.
Chuchnął na nie po raz ostatni, nim zsunął się na ziemię, lądując na zadku.
Pozostało mu tylko czekać, aż nasionko wyrośnie...

I tak Paćko sprawdzał codziennie jak jego mała sadzonka rośnie. A nie rosła wcale, leżąc tylko na szczycie kamienia i tracąc swój piękny, zielony odcień.
A chłop uspokajał się mówiąc, że jak każda roślina, taki i magiczna fasola potrzebuje czasu, by nabrać sił i wyrosnąć.

Paćko zmarł kilkadziesiąt lat później, wciąż oczekując na cud. Nie doczekali się też następni, którzy przyszli po nim, choć legenda trwała przez wieki.


Nie ważne ile czekasz, fasola na skale ci nie wyrośnie.
Debilu.



***

II


Oko w oko
Chociaż zewsząd napierały tłumy, chociaż pobrzmiewały nieustanne protesty kupczyków i ostatecznie chociaż sam król z niesmakiem oglądał zbiegowisko z wawelskiej wieży – oni kuli. Kilofy, młoty i dłuta nieustannie szły w ruch. Zdzierano bruk, okutymi żelazem łopatami rozrzucano ziemię, a twarde grudki gliny szarpano wręcz pazurami. Wszystko, aby tylko zejść jak najgłębiej.
Zainteresowane zbieraniną gawrony przyglądały się falującemu kordonowi najętej straży. Poniektórzy z trudem utrzymywali się na nogach, naciskani przez tych nazbyt ciekawski lub rozgoryczonych zabraniem im miejsca pod stoisko. Takim z trudem i kolby samopałów blokowały drogę. Wreszcie gdy jeden, drugi czy trzeci padł z rozbitą czaszką na resztę, pozostali odstępowali już w milczeniu.
Johannes von Kirkharten przeżuwał z wolna drewnianą drzazgę, co chwila spluwając w rozkopany ziemny dół. Parów głęboki na wzrost człowieka, a szeroki na ludzi dwudziestu stanowił osobliwość, której Kraków chyba jeszcze nie widział. Stąd dopisała i niechciana widownia. Oglądali wszyscy.
Wszyscy, oczywiście, którzy zostali.
Ten dzień był tak jasny, jak ciemna była poprzednia noc. Mimo zimy i zalegającego ulice śniegu, mróz wcale nie doskwierał pracującym. Von Kirkharten doskonale wiedział czym ci wszyscy ludzie ryzykowali. Efektem końcowym nieposkromionej ciekawości mogła nie być jedynie rozbita głowa – wystarczyło dokopać się zbyt głęboko. A zebrani przecież doskonale wiedzieli, że właśnie w tym leży intentio pracujących.
- Precz! - ryczeli handlarze, grożąc pięściami Niemcowi, prowodyrowi przedsięwzięcia. - Precz z naszego, kutasie! Kołami cię złamiemy i za miasto!
Jednakże Johannes niewiele sobie z tego robił. Nakaz przekopów wyszedł od samego króla – jak słyszał – a na pewno Niemiec otrzymał go oficjalnie z ust burmistrza i miejskich rajców. Wszyscy mieli dość pogłosek, które jak dotąd nie znajdowały potwierdzenia w oczach urzędników. Mieszczanie co noc truchleli ze strachu, barykadowali się w domach i czekali na świt. Wówczas już z pewną dozą opanowania słuchali pogłosek o zniknięciu kolejnego stróża czy bezdomnego.
Ci z wawelskiego zamku początkowo słuchali wszystkich tych opowieści traktując je wyłącznie pobłażliwym uśmiechem. Poniektórzy zbyt często chlapali ozorem po gospodach, opowiadając o przygłupich mieszczanach, którym stare baśnie o legendarnym smoku nie dają spać. Niejednemu z mniej wpływowej szlachty puszczały już nerwy, ale tylko jeden miał czelność odrzec.
Stary Józef Naruszewski – ostatni, jak powiadano, ze swego rodu – ostrzegł szlachetnych wielmożów i magnaterię, by język za zębami trzymali, bo i im przyjdzie skończyć w królewskich magazynkach na kamień. Sam Józef dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że powiedział za dużo.
Bazyliszek.
Wieść huknęła niczym grom. W mig rozbiegła się po całym mieście, że nikt tu po nocy nie umiera, a jedynie w kamień zostaje zamieniony od spojrzenia straszliwego potwora. Ci, którzy mogli i nie dawali upustu ciekawości wyjechali niemal od razu po rozprzestrzenieniu się owej wieści. Inni zostali. Większość po to, by wziąć udział w polowaniu...
- Miłościwy panie, mamy! - Okrzyk w mgnieniu oka wywiał z głowy Johannesa wszelkie myśli.
Niemiec von Kirkharten stłumił biegnący wzdłuż kręgosłupa dreszcz. Zerknął na wołającego, pobiegł wzrokiem do jego stóp. Faktycznie. W miejscu, gdzie sztych szpadla dotykał ziemi ział czarny otwór, prowadzący do wydrążonego tunelu.
Johannes kilkoma susami przyskoczył do znaleziska. Upewnił się. Nie było żadnych wątpliwości. Westchnął.
Wielkie, ogólnomiejskie polowanie nie przyniosło żadnych efektów – przypomniał sobie w duchu. Samopały grzmiały całą noc, ale nic się nie zdarzyło. Do czasu, póki czyjaś kula nie trafiła bestii. Tajemniczy bazyliszek wkopał się w ziemię i tu, pod samym rynkiem, wył cały następny dzień, liżąc rany. Od tego czasu nie ulegało wątpliwości, gdzie stwór krył się za dnia.
Ostatecznie pomścił swoje boleści, podkopując się pod sam Wawel i tam zamieniając w głaz dwóch urzędników. To dopiero dało władzy impuls do działania. Poszukiwano śmiałka i drużyny. Ludzi zebrano szybko, a śmiałek... Johannes wyszczerzył zęby w uśmiechu, wciąż przyglądając się dziurze. Dla pieniędzy mógł tam zejść z samym tylko muszkietem i zaryzykować. Ostatecznie jako kupiec do bogaczy nie należał, a ryzyko jeszcze za młodu stało się dlań drugim imieniem.
- Schodzimy – syknął do najbliższego z robotników. - Idźcie po tamtych, niech gotują broń. Uporamy się z tym raz dwa, verstehen?

Zeszli. Długo trwało zbieranie w kupę drużyny, której nijak nie było spieszno do wykonania postawionego przed nią zadania. Wyrzutki, banici, ludzie z wyrokami – trudno było zapanować nad tą całą hołotą kupczykowi, mającemu swe najlepsze lata daleko za sobą.
Przynajmniej tłum przestał naciskać – myślał Johannes von Kirkharten, schodząc jako pierwszy do odkrytego niedawno tunelu. Lud rzeczywiście nie sypał już obelgami ni pogróżkami. Wszyscy stali tylko w trwożnym milczeniu, gapiąc się na czarny otwór.
- Wyjdzie – szeptali jedni przez drugich.
- Głupiś waść! - parskali inni. - Po klejnotach dostało monstrum podczas nagonki, to już do tłumu nie wylezie, ot co.
- Tak czy siak – wtrącali znów inni – kordon nas osłania, samopały mają, to o cóż nam się lękać, waszmościowie?
Z reguły po podobnych stwierdzeniach wszyscy stojący najbliżej milkli. Gdy tylko odnaleziono tunel rozbudziła się powszechna wiara w skuteczność przedsięwzięcia, ale kiedy poczynano ważyć siłę osławionej bestii z kordonem strzelców wszelkie nadzieje jakby przygasały.
Johannes niewiele robił sobie z tłumu. Schodził w tunel jako pierwszy, doskonale rozumiejąc zagrożenie i nie potrafił – ani nie miał zamiaru – przyznawać, że robi to dla innych. Działał wyłącznie dla pieniędzy, by wreszcie móc odbić się od dna i stanąć na własnych nogach.
- Pusto jak okiem sięgnąć – zakrzyknął do kompanii po postawieniu pierwszego kroku w wydrążonym przez bestię tunelu. - Złazić, bom gotów donieść, żeście wszyscy tchórze i ni grosza od burmistrza nie dostaniecie.
Pogróżki podziałały natychmiast. Zaraz w korytarzu zaroiło się od uzbrojonych w samopały obdartusów. Niektórzy mieli szable przy pasach, inni tylko noże, a jeszcze inni nawet pistolety. Drużyna została przygotowana jak najlepiej było można to uczynić w tak krótkim czasie.
- Mamy dwie odnogi – sapnął kupiec, spoglądając w tunel przed siebie i za siebie. - Nie będziemy się dzielić. Pochodnie palić na czele i na końcu kolumny. Będzie dość światła. Das ist klar?
Odparli w milczeniu potakującymi skinieniami. Wszystko zostało omówione. Pozostawało iść wprzód i liczyć na to, że bestia nadzieje się prosto na otwarte paszcze muszkietów. Johannesowi jakoś niezbyt chciało się w to wierzyć. Skoro potwór zdołał wydrążyć tak misterną siatkę tuneli, zabezpieczanych przed zawaleniem własnym śluzem, to z pewnością był w jakimś stopniu istotą myślącą. Któż wie, może rozumem i po wielokroć przewyższał człowieka?
Von Kirkharten rozdmuchał lont. Poruszył spustem, sprawdzając czy wszystko jest we właściwym stanie. Odór roztaczający się po korytarzach przyprawiał go o zawroty głowy, ale na pewno nie ogłupił rozsądku. Muszkiet był dla Niemca pierwszą i ostatnią nadzieją.
- Waszmość panie – zagadnął kroczący za Johannesem człowiek. Pochód stanął.
- Cóż tam? - sapnął von Kirkharten, odwracając się na pięcie.
- Minęliście korytarz...
Niemiec zmarszczył brwi, zamrugał powiekami. Smród wyciskał mu także łzy z oczu, więc sam się sobie nie dziwił. Spojrzał we wskazanym kierunku, lecz nie ułatwiało mu to wyboru. Rozdwojona droga tylko utrudniała im zadanie.
- Idziemy którędy szliśmy – nakazał po chwili namysłu. - A nuż doprowadzi nas to do źródła.
Ruszyli dalej. Czas dłużył się niemiłosiernie, jednakże tajemniczego gospodarza podziemi nigdzie nie było widać. Śluz, którym wysmarowano ściany musiał należeć do potwora, bo i nikt inny, jak sądził Niemiec, nie potrafiłby wytworzyć tak okrutnie trwałej substancji. Von Kirkharten Sprawdził jej siłę zaraz po zejściu i musiał przyznać, że wywarła na nim wrażenie.
Ponadto...
- Stać! - warknął, truchlejąc natychmiast. - Widzieliście?
Nikt nic nie odparł. Patrzyli wszyscy przed siebie, wytężali załzawione oczy, ale wciąż sięgali wzrokiem do granicy jasności pochodni i nie spostrzegali niczego, co mogłoby budzić niepokój. Mimo tego strach ich przejął. Serca poczęły łomotać, a palce drżeć na drewnianych styliskach broni.
- Idziemy dalej – nakazał von Kirkharten.
Ruszyli po raz wtóry. Prowodyr postawił zaledwie dwa kroki, gdy gorące powietrze buchnęło mu prosto na zroszony potem policzek. W mgnieniu oka lodowaty uścisk chwycił całe jego ciało. Spojrzał w prawo.
Tunel.
Zdawał się szerszy niż poprzednio spotkana odnoga, jednak znacznie różnił się od poprzedniego. Poza buchającym z niego rytmicznie ciepłym powietrzem, same jego centrum zdobiły dwa jarzące się krwistą czerwienią punkciki.
Johannes von Kirkharten robił wszystko by nie patrzeć, ale było już za późno. Ręce dziwnie mu struchlały, umysł przygasł, wzrok zmatowiał, a serce uderzyło po raz ostatni.

Burmistrz tylko zacierał ręce, kiedy wezwano go do obejrzenia cielska ubitego potwora. W końcu to on miał być odpowiedzialny za doprowadzenie sprawy do końca. Unosił więc dumnie czoło, prezentując przed ludem swoją wyższość. Szybko jednak spuścił wzrok, bo przybywszy na miejsce nie dostrzegł ni żadnego cielska, ni tym bardziej żadnej informacji o postępach działań.
- Zeszli, wasza miłość, zeszli – mówił nadzorujący pracę urzędnik. - Wkrótce powinni się zjawić. Wszystko zostało dopilnowane, takoż zaraz winniśmy mieć odpowiedź.
Ta przyszła natychmiast, nim burmistrz zdążył pogrozić palcem nadzorcy. W tunelu huknął wystrzał, któremu zaraz zawtórowały kolejne. Potem do uszu zgromadzonych przed wylotem tunelu gapiów dobiegł okrutny ryk. Ryk jak najbardziej ludzki, lecz przerażający o stokroć bardziej niźli ten wydarty ostatnimi czasy z gardła bazyliszka.
Zaraz z tunelu posypali się wojacy. Bez broni, choć i nie ranni.
- W kamień! - krzyczeli piąte przez dziesiąte. - Zamieniony!
- Tchu nie zdążył złapać!
- Broni podnieść...
Częstokroć padało też nazwisko von Kirkhartena. Tegoż właśnie poszukiwał wzrokiem burmistrz pośród uciekinierów, jednakże żadnym sposobem znaleźć go nie mógł.
- Zbierzcie kolejną drużynę – nakazał. - Poszukacie pomnika...

- Wasza dostojność! - wył niemalże posłaniec, nim jeszcze na dobre wygrzebał się z tunelu. - Wasza dostojność!
- Cóż tam?! - odkrzyknął mu z oddali burmistrz.
- Von Kirkharten w kamień zamieniony! - zameldował tamten.
Pośród gawiedzi rozeszły się szmery, bo i nikt nie potrafił pojąć dlaczego goniec płakał ze szczęścia, mówiąc o tragicznym losie pierwszego ze śmiałków. Oczekiwano zatem wyjaśnień.
- Jednakże jest coś jeszcze...
- Mówcie! - ryknął burmistrz, wymachując dziko rękoma. - Jeno migiem!
- Na dole, w podziemi, dwa kamienne pomniki stoją, nie jeden – wysapał tamten, nie mogąc złapać tchu.
- Jakże to dwa? Dwóch bestia przemieniła?
- Nie, wasza dostojność – odparł posłaniec. - Bestia sama w kamieniu stoi z rozdziawioną paszczą, naprzeciwko tego... tego Niemca.
Jakby na potwierdzenie tych niesamowitych słów coś zakotłowało się w tunelu. Pozostali pod ziemią wojacy wybili większy otwór i właśnie przeciskali przezeń skamieniałe ciało Johannesa, a za nim... truchło bazyliszka. Rzeczywiście, wszystko zgadzało się z tym, co opisywał goniec.
- Boże Wszechmogący – westchnął burmistrz, ocierając z czoła kropelki potu. - Jak do tego mogło dojść? Niechże mi kto wyjaśni, bom gotów uwierzyć, że to mara, sen jeno, nie jawa.
- Zejść do tunelu wystarczy – oznajmił goniec, machając ręką w stronę potwora z kamienia. - Smród łzy z oczu wyciska, to się wniosek sam nasuwa. Bestia musiała własne odbicie w źrenicach waszmości von Kirkhartena dostrzec. Nie może być inaczej.
Nie mogło być. Burmistrz wierzył tym słowom, bo jego rozsądek nijak nie odnajdywał żadnej odpowiedzi. Wolnym, chwiejnym krokiem podszedł do posągu potwora. Klepnął szary kamień.
- I cóż? - prychnął prosto w rozdziawiony pysk. - Nasiono samego diabła w skałę się przemieniło, hę? Zostawić go tu. Niech czas pamięta.
I powoli zwrócił wzrok na nieruchomego, martwego Niemca.
- A jego do króla – zakomenderował. - Niech Dei gratia rex Poloniae sam zadecyduje. Jeno... rzeźbiarza sprowadźcie. Należy najpierw nieco doszlifować jego rysy. Winien wyglądać trochę bardziej godnie, stając przed królewskim majestatem. Wszak bohaterstwo zobowiązuje.

***

III

Morska wyprawa

Słońce, które wyszło teraz znienacka zza chmur, odbijało się dumnie w to unoszących się, to opadających falach. Co chwilę uderzały one spokojnie , pieniąc się obficie, w łódkę, która stawała im na drodze. Od czasu do czasu przeleciał jakiś samotny ptak, przerywając na moment morski koncert. Cały ten wspaniały widok sprawiał wrażenie namalowanego. Pogoda do żeglowania była wprost idealna. Nie padał deszcz, a woda wydawała się dziś nader spokojna. Nawet mina młodego żeglarza siedzącego u sterów swej łodzi zdawała się potwierdzać tę tezę.
Ów żeglarz nazywał się Thorgrim. Był jednym z nastoletnich, normandzkich podróżników, którzy wedle wiekowej tradycji wypływali w nieznane ze swoich miast i żeglowali przez siedem dni i siedem nocy, by udowodnić swą dojrzałość oraz dorosły wiek. Głównym celem podróży było przeżycie, a także powrót do domu na czas. Oczywiście nie wolno było także zapomnieć o odwiedzeniu nieznanych wiosek i zabraniu ze sobą pamiątek lub kosztowności. Spośród ocalałych młodzieńców wybierany był ten najlepszy, który mógł cieszyć się mianem "wikinga".
Każdy z odkrywców płynął w wybranym przez siebie kierunku. Thorgrim miast wybrać się na tajemniczą północ, jak zazwyczaj czyniła większość, popłynął na zachód, co spotkało się z wielką aprobatą widzów. Miała być to jednak tylko przykrywka przed prawdziwymi zamiarami chłopaka.
Po pierwszym dniu morderczej i niebezpiecznej podróży po niespokojnym morzu, skręcił na południe, płynąc tak kolejną, tym razem już o wiele spokojniejszą, dobę.
Dzisiejszy poranek był trzecim dniem podróży. Nadal jednak na horyzoncie dostrzegalna była jedynie woda, nie mówiąc o jakimś kawałku ziemi czy żywej duszy. Nie takiego widoku spodziewał się Thorgrim. Podobno na południu, w niedalekiej odległości od Normandii, mieszkali ludzie, a na razie nie było widać choćby żywej duszy. Jednak chłopak mimo obaw, że zabłądził, płynął nadal w tym samym kierunku, wpatrując się spokojnie w fale ciągnące go ku nieznanym terenom.
Czwartego dnia młodzieniec zaczął tracić nadzieję. Czuł się tak, jakby znajdował się na krańcu świata. Niemożliwy wydawał się fakt, że przez tyle czasu nie natknął się jeszcze na nic, oprócz paru wraków zniszczonych snekkar i drakkar. Lecz był to dostateczny powód do obaw. Jeżeli takie potężne statki nie dały rady się przeprawić przez te niespokojne wody, to tym bardziej jemu się to nie uda. Ileż to opowieści o morskich bestiach nasłuchał się w młodości. Jeszcze kilka tygodni temu stwierdziłby, że to bajka, lecz z każdą przebytą milą, baśń coraz bardziej zaczęła wydawać się prawdziwa. Zresztą nawet, jeżeli nie spotkałby jakiegoś potwora, to przecież ile dni będzie w stanie tak płynąć? Jeden czy może dwa? Rzucił okiem na jedną z burt, do której została nieumiejętnie przymocowana mała, drewniana skrzynia, teraz ledwo się już trzymająca. Oprócz kilku narzędzi, pary butów i ubrań, leżało w niej jeszcze tylko pół bochenka chleba, pusty bukłak z wodą oraz grog. Chwilę później Thorgrim w ramach dezaprobaty z ilości zapasów huknął mocno butem w pudło z żywnością, które odczepiło się od brzegu łodzi i trzasnęło w pokład. Przeklął siarczyście, nie zwracając najmniejszej uwagi na oderwaną skrzynię. Miał zbyt wiele zmartwień, żeby przejmować się taką błahostką. Za wiele zmartwień, by zauważyć resztkę wody, która wylała się z bukłaka. Musiał myśleć teraz o tym, gdzie popłynąć, aby uwolnić się z tej "dziczy" i znaleźć jakiś kawałek lądu bądź żywą duszę. Kanibalem nie był, ale liczył na hojność ludzi, których miał nadzieje, spotka. W innym wypadku umrze z pragnienia...


Błyskawica, grzmot. Błyskawica, grzmot. Błyskawica, grzmot. Pioruny uderzały niemiłosiernie, rozświetlając co chwilę morze. Padał deszcz, a silny wiatr tylko podburzał wysokie już fale. Thorgrim przemókł do suchej nitki, a woda w łodzi sięgała mu po kostki. Panował sztorm. Chłopak trząsł się z zimna, a skórzana kurtka, którą przed chwilą założył, nie dawała już ciepła. Choć nawet na zimno nie zwracał już wielkiej uwagi. Prawie, że nie reagował na bodźce.
Po kilku dniach bez jedzenia i picia młodzieniec stracił rachubę czasu. Zaczęły ukazywać się efekty odwodnienia. Od kilku godzin miał koszmarne drgawki, kręciło mu się w głowie. Czekał powoli na koniec, który zbliżał się nieubłagalnie.
Minęło kilka minut. Chłopak doczołgał się do skrzyni i wyjął z niej butelkę z grogiem. Została jeszcze jakaś ćwierć. Wypił wszystko jednym haustem, zakręciło mu się w głowie. Thorgrim nie potrafił już odróżnić jawy od snu. Czuł się fatalnie. Przestał nawet wierzyć w jakikolwiek ratunek. Poddał się.

Nagle na horyzoncie ujrzał jakiś czarny punkcik, który z pewnością był czymś stałym.
Chłopak nawet nie zauważył, jak szybko się do niego zbliża. Punkcik okazał się niewielką skałą.
Zapewne dla przeciętnego człowieka wyrośnięcie skały na środku morza byłoby dość dziwne, jednak Thorgrimowi nie sprawiło to żadnej różnicy. Żeglarz cieszył się, że znalazł wybawienie. Skakał z radości.
W kilka sekund łódka dopłynęła do maleńkiej wyspy. Uradowany chłopak niemalże wyfrunął na grunt.
Dziwaczne było to, że skała miała zaledwie kilka metrów szerokości i długości, lecz bardziej ekscentryczny mógł wydawać się fakt, że kamień nie był wcale twardy. Wręcz przeciwnie, był miękki. Niczym piasek. Jednak i to nie stanowiło niczego podejrzanego dla wniebowziętego Normana.
Deszcz przestał padać, nie było już burzy, nawet fale wydawały się mniejsze. Wyszło słońce, a woda przybrała lazurowy kolor.
Chwilę później wiking zauważył, że na skale leży również nasionko. Na jego widok Thorgrim przypomniał sobie, że nie jadł nic od kilku dni. Zapragnął, żeby nasionko wyrosło. I tak się stało...
Z małego nasiona ni stąd ni zowąd wyrosła ogromna jabłoń, której szerokie gałęzie wychodziły daleko za obszar wyspy. Na zielonym, świetnie trzymającym się drzewie, nie zabrakło oczywiście dojrzałych jabłek, których było bez liku. Chłopak również nie przejął się i tym, że z nasiona w kilka sekund wyrosła jabłoń. I to na skale.
Thorgrim sięgnął łapczywie po jedno z czerwonych jabłek. Zaraz urwał też po drugie. Chwilę później jadł już chciwie owoce. To z jednej ręki, to z drugiej. Jabłka były wyśmienite. Takie soczyste i naturalne... Chłopak wnet zapomniał o morzu, normandach oraz konkursie. Nie interesowało go nic, oprócz owoców. Był w siódmym niebie, był w raju. Zaraz wziął kolejny kęs jabłka...

Młodzieniec z trudnością otworzył oczy. Był cały siny, nie mógł nic powiedzieć, ponieważ obrzękł mu język. Nim zdążył się zorientować, gdzie się znajduje, zalała go ogromna fala. Żeglarz nie miał już nad sobą żadnej kontroli. Spadł z łodzi, uderzając głową w kant deski, zatapiając się w morskich głębinach. Wiedział, że to jego koniec. Wiedział, że nie uda mu się wygrać konkursu. Wraz z ostatnią cząsteczką powietrza, jaką udało mu się zatrzymać, uświadomił sobie, że skała i nasionko było zwykłą halucynacją. Uzmysłowił sobie, że nadszedł jego czas i marny koniec na morskim dnie. Koniec godny wikinga...

(Wybaczcie ten ciągły tekst, ale forum nie obsługuje akapitów...)

***

IV


Interitum

A wiatr szalał. Niszczył na swojej drodze wszystko co popadnie. Nawet najsilniejsze drzewa potrafiły się przed nim ugiąć. Z zawrotną prędkością niósł najdrobniejsze cząstki ziemi. Swój pęd zatrzymał na wzgórzu, na którym znajdowało się dużo skalnych szczelin. Do takiej dostało się zielone nasionko, które przypominało maleńką łzę natury .
-Jak tu zimno i ciemno, gdzie ja jestem?
Drobne ziarenko wygodnie ułożyło się w wilgotnej ziemi. Czekało, aż puści pierwsze kłącze, później następne, aż dojdzie do grubych korzeni, które dadzą początek nowemu istnieniu. Po krótkim czasie mała zawiązka pękła, a z niej wymknęła się nitka, która z wielkim pragnieniem wbiła się w ziemię, w poszukiwaniu wody.

Z każdym dniem przybywało ich coraz więcej, aż w końcu na powierzchnię dyskretnie wyłonił się drobny listek, głodny słońca rozświetlającego wzgórze. Chociaż ciągle nie wyrósł ponad wszystkich, wierzył że z czasem to nastąpi.
-Smutno tu, nie ma nikogo, tak cicho.

Hulało jeszcze całą, długą noc, dopiero nazajutrz wiatr się uspokoił, pozostawiając po sobie cichy szelest drzew. Razem z tym uspokoił mieszkańców tutejszej wioski, którzy powrócili do codziennych prac. Rolnicy zajmowali się bydłem, uprawą roli. Dzieci biegały i bawiły się. Tym zachowaniom przyglądało się ciekawe świata nasionko. Z uwagą patrzyło na to co dzieje się wokół. Skupiało swoją uwagę nawet na przelatującej pszczole, bądź na motylu, który zaspokaja głód na okrągłej piwonii.
-Jakie to dziwne. Dlaczego ta pszczoła użądliła tamto dziecko? Przecież nic jej nie zrobiło. No tak, przecież podeszło do ula. Jakie to dziwne.
-A to co? Ktoś tu idzie. Cześć ci miły nieznajomy!
Nasionko przywitało się najgłośniej jak tylko potrafiło, lecz przechodzień nawet nań nie spojrzał. Obojętnie przeszedł obok, patrząc się przed siebie. Roślinie zrobiło się naprawdę przykro, ze wstydu schowała się w cień skały i próbowała zasnąć. Nie na długo, bo jej sen przerwała chmara dzieciaków, które szalały między skałami, wywołując tym irytujący hałas.
-Co wy robicie?! Przestańcie!
Nie pomogło. Dzieci nadal śmiały się i bawiły, kompletnie ignorowały wydźwięk z ziemi. Małe drzewo całkiem schowało swoje liście. Ze smutkiem i ogromnym wstydem zapadło w letarg.
***

-Jestem już większe, ale nie jestem też silne. Jestem wyższe, ale nie jestem wysokie.
I wzniosło się ponad skały, z uśmiechem do złotego słońca i przejrzystych kropli deszczu. Nie ma jednego liścia, nie ma jednego korzenia. Jeden bezbronny listek, w mgnieniu oka zamienił się w gałązkę nimi porośniętą. Jeden korzeń zamienił się w łańcuch mocno trzymających korzeni. Cienka i krucha łodyga, przemieniła się w dosyć mocną i elastyczną korę. – To wszystko dzieje się zbyt szybko.
Tak samo jak nasze życie, w mgnieniu oka też z cienkiego zmienia się w mocne i trudne do przebrnięcia.


-To wszystko jest takie banalne.
Te same domy, samochody. Ci wredni ludzie, którzy zabiją za jeden nieudolny pocałunek. Ta cholernie banalna zazdrość, która zniszczy wszystko co stanie jej na drodze. Te przeżyte smutki, które zostawiamy w kącie pustego pokoju. Dlaczego to wszystko jest takie monotonne?!

Czy dorosłość człowieka też jest nużąca? Tego nie wiem. Ale czy można ją porównać do istnienia drzewa? Najpierw małe i kruche, z jednym korzeniem i nieudolnym liściem. Później co raz większe, przestające bać się tych samych szaf, w których co noc ukrywały się te same wytwory bujnej wyobraźni. Przecież nie jestem człowiekiem, tylko głupim drzewem, którego nasionko przywiał rozszalały wiatr. Akurat musiałem trafić w tą nudną szczelinę, na tym nudnym wzgórzu?

***

-Zaraz zaraz, dlaczego moja kora jest taka gruba? Boże uchowaj! Jakie mam wielkie ręce, ludzie mówią na to chyba konary. Ile ja mam liści, hmmm… zdecydowanie za dużo. A te korzenie, są naprawdę wielkie. To jest chyba jakiś cud że jeszcze nie zniszczyły tych skał. Uff! Jakie to szorstkie i spękane, nie mogło być gładkie? Takie jak kiedyś?
-Ała! Ty durniu! Co ty robisz! Co to za śmieć? Zabieraj ten kawał papieru z moich pleców. Wyciągnij gwoździe! Ty durniu, a pod cień to przychodzisz w upalne dni!
I tak o to z małego nasiona powstało wielkie drzewo. Koroną sięga w wysokie niebo, prawie łaskocze chmury po brzuszkach. A korzenie ma zatwierdzone głęboko pod ziemią, bo tylko one są jedynym źródłem życia.

-Dlaczego na jesień mam żółte liście? Powinny być ciemniejsze, nie podobają mi się. Tak samo jak jesienna słota, czy ona mogłaby się kiedyś skończyć? A latem? Phi, latem pałam zielenią, jasną zielenią, powinna być inna, zupełnie inna. Wiosną? Ona jest taka nudna, w mojej koronie ciągle przesiadują gadatliwe wróble i inne ptaki, które szarpią moje schorowane gałęzie i bawią się między nimi w kotka i myszkę.

-Człowiek gdy jest stary, też jest ciężki i szorstki? Z pewnością, gdy byłem młodszy widziałem tych starców, którzy o lasce kuśtykali pod moje liście, by mój cień ochronił ich przed ostrym słońcem.
Po krótkim czasie pękają, tak jak moja kora.

-Życie pędzi jak wiatr, ale dlaczego? Przecież nie dawno roznosiło mnie wietrzysko, a dzisiaj wichura ledwo mną poruszy. Byłem niczym, teraz też jestem. Ale większym niczym. My też jesteśmy jak drzewa. Poczynając od małego ziarenka, stajemy się okrutni i ociężali. Ludzie przyprawiają nam gwoździ, które musimy dźwigać na swoich przeciążonych konarach.
Człowiek drąży głaz, potem sam jest przez niego drążony…

Tak oto jeden mały listek, stał się nieodzowna częścią korony, a niewielkie kłącze stało się monstrualnym korzeniem, które po pewnym czasie roztrzaskało trudną do przełamania materię - skałę.

Zapuść swoje korzenie, daj im czas…


***

V

Niedaleko pewnego miasta w Kansas istnieje pewne wzniesienie przez miejscowych nazywane „wzgórzem samobójców”. Z tej samotnej, czerwonej skały co roku rzuca się ponad sto osób. Oto historia jednego z nich.

Monotonny, jednostajny krajobraz pełen niewielkich wzniesień, gęstych traw i pojedynczych drzew ciągnął się aż po horyzont. Harmonie zakłócała jedynie szara wstęga przecinająca morze roślinności. Srebrny autobus widoczny z wielu mil wydawał się po niej płynąć jak gdyby nie napędzał go silnik, tylko nurt szarej rzeki. Większość pasażerów dawno porzuciło obserwowanie krajobrazu na rzecz innych zajęć. Niektórzy czytali książki, inni słuchali muzyki, a jeszcze inni postanowili się przespać mimo nieznośnego upału. Tylko jeden chłopak nieustannie wpatrywał się w pejzaże zza szyby autobusu. Był stosunkowo wysoki, jednak wątłej budowy. Chuda, pociągłą twarz o ostrych, może nawet drapieżnych rysach była jakby martwa. Nie zdradzała żadnych uczuć. Czarne, średniej długości włosy nosił spięte w niewielki kucyk. Jego ubranie miało być raczej wygodne, niż eleganckie – zielone bojówki i czary podkoszulek. Szare, nieruchome oczy emanowały dziwnym, niepokojącym spokojem. Jakby nie targał nim żaden konflikt, żadne uczucie nie mąciło spokoju, chłodu umysłu.

— Wypatrzyłeś coś ciekawego?

Niespodziewane pytanie wyrwało go z rozmyślań. Gdy odwrócił głowę w poszukiwaniu źródła, zobaczyły piękną, rudowłosą dziewczynę w jego wieku siedzącą obok. Jego, na ogół spokojne, serce nagle zaczęło bić szybciej.

— Słucham? – spytał trochę zdezorientowany.

Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie, co spowodowało jeszcze szybsze bicie jego serca.

— Tak intensywnie wpatrywałeś się w okno, że chyba musiałeś zauważyć coś niezwykle interesującego.
— Szczerze powiedziawszy w ogóle nie zwracałem na to uwagi. ¬¬– Uśmiechnął się nieśmiało. – Byłem zbyt pogrążony we własnych myślach.
— Też często mi się to zdarza. Cały świat przestaje wtedy jakby istnieć. Zostajesz tylko ty i twoje myśli. Nic innego nie ma znaczenia. Ale gdzie moje maniery! Nie przedstawiłam się, ale by mi matka nagadała! Jestem Amy, a ty?

Chłopak przytłoczony potokiem wymowy uścisnął jej dłoń, po czym odparł:

— Patrick. Miło cię poznać.
— Dziękuje, i wzajemnie. Przed wyjazdem martwiłam się, że będę się nudziła podczas jazdy. Daleko jedziesz?
— Do czerwonej skały.
— Czemu akurat tam. – Zdziwiła się. – Dziwne miejsce na wycieczkę.
— Mam tam pewne sprawy do załatwienia.
— Chyba nie chcesz... – urwała speszona.
— Tak ;– odparł stanowczo – Dokładnie tego chce.

Jej twarz przybrała smutny wyraz, lecz mimo to nadal pozostawała piękna.

— Wiesz, co, mam pomysł. Dwa przystanki przed czerwoną skałą jest miasteczko. Właśnie tam jadę. Wysiądź razem ze mną. Napijemy się kawy, pogadamy… Może razem coś wymyślimy. Dobrze?

Czy to tyko kolejna drwina losu, czy ona naprawdę się o mnie martwi? Mnie, nieznajomego człowieka, spotkanego przez przypadek w autobusie. Chociaż co mi szkodzi. Na spotkanie z Panią Wieczność zawszę zdarzę.

— Dobrze. A teraz uśmiechnij się, masz taki piękny uśmiech.
W odpowiedzi Amy uśmiechnęła się i delikatnie ścisnęła jego dłoń.

***

— Więc dlaczego chcesz to zrobić?

Siedzieli w niewielkiej kawiarni w mieście, którego nazwy nie pamiętał. Osobne boksy oddzielały poustawiane wszędzie kwiaty, co zapewniało, choć trochę prywatności. Na stoliku, przy którym siedzieli stał dzbanek z kawą i dwa kubki. Żadne z nich nie było głodne.

— Nie pozostało mi nic innego. Jestem życiowym nieudacznikiem. Nigdy nie potrafiłem zrobić niczego dobrze, zawsze byłem albo beznadziejny, albo przeciętny. Nigdy dobry. Moje życie jest niekończącym się pasmem porażek i rozczarowań. – Upił duży łyk ze stojącego przed nim kubka – Dlatego właśnie postanowiłem je zakończyć.
— A rodzina? – spytała.
— Jest. I tyle. Nie mam od nich żadnego wsparcia, oprócz tego, że mieszkamy pod jednym dach i zapewniają mi jedzenie. Na tym kończy się ich rola.
— To smutne. A miłość? Miałeś kiedyś dziewczynę?
— Miłość? Miłość to mrzonka. Widziałem wystarczająco wiele, przeżyłem wystarczająco dużo, żeby wiedzieć, że ona nie istnieje. Jest tylko zauroczenie, pożądanie, burza hormonów. Nic więcej. Przykre prawda? Też miałem taką minę jak ty w tej chwili, gdy to sobie uświadomiłem. Święty Mikołaj nie istniej. Gwiazdka straciła swój urok, swoją magie. I dlatego odchodzę.
— Jesteś strasznie zgorzkniały, skrzywdzony przez życie. Nie tak powinno być.
— Masz racje, nie tak. Ale cały czas tak jest. I choć na początku starałem się to zmienić to się poddałem, gdy zobaczyłem, że nic to nie daje.
— Myślę też, że… – Spojrzała na niego ze smutkiem i współczuciem. – Myślę, że jesteś bardzo samotny. I właśnie ta samotność sprawia u ciebie to poczucie bezsensowności i ten bezmierny smutek…
— Dziękuję, że mi o tym przypomniałaś. Prawie udało mi się zapomnieć – odparł cynicznie.
— Przepraszam. Próbuję tylko cię zrozumieć.
— Po co?
— Bo, mimo, że poznałam cię niecałą godzinę temu zależy mi na tobie – opuściła wzrok – Może jesteś tą osobą, na którą czekałam.
— To znaczy?
— Też jestem samotna. Niezrozumiana. Ignorowana i wyśmiewana. Moim największym sukcesem, czy porażką sama już nie wiem, jest to, że żyje.
— Nie mów tak. Jesteś piękna. A piękno nie powinno się marnować.
— Jesteś bardzo miły. Mam propozycję. Może uznasz mnie za wariatkę, idiotkę, wyśmiejesz i pójdziesz sobie, ale uważam, że do siebie pasujemy. Porzuć samobójstwo. Jeśli nie dla siebie, to chociaż dla mnie. No chyba, że nic dla ciebie nie znaczę…
— Nie. Nawet w najśmielszych snach nie marzyłem o czymś takim. Tak dawno straciłem nadzieje. Ja… – Głos zaczął mu się łamać ¬– Ja nie wiem, czy potrafię kochać. Nie jestem dość dobry.
— Jesteś. Poza tym, masz coś do stracenia? Bo mi się wydaje, że nie. Niech to będzie początek nowego życia. Nasiono z którego z czasem może powstanie coś pięknego. Co ty na to?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Konkurs dnia Czw 10:31, 05 Lip 2012, w całości zmieniany 8 razy
Pon 13:25, 02 Lip 2012 Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:    
Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Napiszemy Strona Główna » Projekty Forumowe / Konkursy Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do: 
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Design by Freestyle XL / Music Lyrics.
Regulamin